Autor: Piterus

Rozkminy

Jeszcze inaczej, bo nie ma sensu rozbijać tego na milion artykułów. Przez ostatni czas miałem w głowie różne tematy m.in. o których parę zdań niżej. Tu w formie zbiorczej, co cięższe i tak odpadły we wstępnej selekcji w składzie jednoosobowym, ze mną jako przewodniczącym. Na koniec parę słów tak o, jak leci u mnie.


Najświeższa – Luka Modric ze złotą piłką za obecny rok przerywając tym samym 10-letnią dominację Messiego i Ronaldo, którzy rozdzielili między sobą równo po 5 ostatnich tych prestiżowych nagród. Wygrana Chorwata to dla mnie krok w dobrą stronę i nie, nie na zasadzie, że powyższa dwójka już swoje wygrała, bo nadal zarówno Argentyńczyk jak i Portugalczyk mają nieoceniony wpływ na swoje drużyny, ale po prostu spoko, że w końcu został wyróżniony ktoś spoza linii ataku. I tak, zaraz zlecą się ludzie z argumentem, że w takim razie czemu nie dostali jej wcześniej Xavi, Iniesta czy Sneijder, ale przecież nie może się to teraz ciągnąć cały czas za organizatorami i że nie może dostać ktoś teraz nagrody, bo wcześniej ktoś podobny nie dostał. Modric w tym sezonie jak i generalnie od wielu lat robi naprawdę świetna robotę w środku pola i śmiem twierdzić, że bez niego o ostatnie tytuły Realu byłoby szczególnie trudno. Swoją drogą dla hejterów i zwolenników teorii jakby Luka dostał tylko nagrodę tylko za Mundial – przypomnijcie sobie rok 2006 i nagrodę dla Fabio Cannavaro – obrońcy(!), kapitana ówczesnych mistrzów świata, który w plebiscycie pokonał m.in. Ronaldinho, Zidane’a czy Henry’ego. W Juve nie miał on za to wtedy świetnego sezonu, do Realu doszedł dopiero po MŚ, a mimo to wszyscy byli niezwykle dumni, że to akurat on wygrał tę nagrodę.

Wgl jeszcze dla tych narzekających na wybór w tym roku – Modric nie dostał tylko Złotej Piłki, ale też kilka innych prestiżowych nagród od niezwiązanych ze sobą serwisów. Jak głosi słynny mem: przypadek? Nie sądzę.


Ostatnio przy okazji tematu Kubicy zainteresowałem się tematem rajdów z tzw. grupy B. W dużym skrócie były to samochody, które osiągały prędkość na poziomie F1, tyle że jeździły jako normalne rajdówki. Ze względów bezpieczeństwa zostały wycofane, ale jak patrzy się na archiwalne nagrania – zimny pot.


Oglądałem ostatnio film Drive – obsypane nagrodami dzieło Nicolasa Refna z 2011 roku. Wcześniej jakoś mijałem się z tym filmem, czego bardzo żałuję, bo zdecydowanie jest to jeden z lepszych filmów jakie dane było mi zobaczyć, szczególnie w kontekście, że z tego filmu sporo czerpał uwielbiany przeze mnie Baby Driver. Genialną robotę robi tam soundtrack (czy kiedykolwiek napisałem inaczej przy słowach o filmie?), z resztą jeden z kawałków z tego filmu wstawiłem całkiem niedawno na tę stronę (Kavinsky – Nightcall jbc). Genialnie do tej roli pasuje Ryan Gosling, do którego nabrałem respektu już po Blade Runnerze. Gość zawsze uważany był za trochę drewno i typa z jedną miną, ale tu to się sprawdza, bo jego postać jest jakby trochę wycofana z „normalnego życia”. Film od pewnego momentu staje się trochę brutalny, ale wszystko to poprowadzone jest ze smakiem i przede wszystkim, nie brakuje tu mocnej symboliki, która zostaje z widzem na dłużej. Jakby coś to polecam.


Jeśli mielibyście wybrać najlepszy polski film patriotyczny to jaki tytuł byście podali? Ja ostatnio miałem z tym problem. Większość polskich filmów patriotycznych jest o uciśnieniu z jednej czy drugiej strony, a chodzi mi o film stricte o sile naszego kraju. Na myśl przychodzi mi głównie Potop Jerzego Hoffmana, a przecież to film z roku ’74 i żeby nie było, szanuję filmy skupiające się na jednostkach, ważnych postaciach w historii Polski w stylu filmów Jack Strong, Wałęsa – wolność jest w nas czy ten o księdzu Popiełuszko, ale jakby nie patrzeć nie są to filmy o całym narodzie. USA chyba sobie najwięcej takich filmów zrobiło, ubranych w różny kontekst, Rosja też się nieźle z tym trzyma. Może wynika to też z takiej, a nie innej historii naszego kraju, ale z drugiej przecież nawet takie filmy jak 1920 Bitwa Warszawska z Nataszą Urbańską w slow motion czy ten o Powstaniu Warszawskim z dubstepem zostały położone. Czekam na coś dobrego jak mam być szczery.


2019 będzie rokiem Disney’a – słychać to tu i ówdzie od dłuższego czasu, ale ostatnio machina ta nabiera jeszcze większego rozpędu. Generalnie 4 seanse w kinie jakie sobie wstępnie zaplanowałem na przyszły rok to właśnie filmy amerykańskiego giganta – Avengers 4, Toy Story 4, odnowiony Król Lew i Gwiezdne Wojny IX. Ostatnia część Avengersów będzie jednym z większych świąt popkulturowych, nowego wymiaru nabierze to również po niedawnej śmierci Stana Lee, Toy Story 4 to film, którego najbardziej się obawiam, bo jedynka i dwójka to dla mnie opus magnum animacji w ogóle i filmy, które w jakimś stopniu ukształtowały małego mnie, ale już trzecia część była dla mnie za mocna i nie wspominam jej zbyt dobrze. W czwartej mają ponoć nieco zluzować i mam nadzieję, że wyjdzie to im na dobre – w końcu hej, to nadal Pixar, nie wypuszczą byle czego. Odnowiony Król Lew uderzył mnie stosunkowo niedawno i największą rolę będzie odgrywać nostalgia, bo nawet jak mi dadzą film 1 do 1 przeniesiony z wersji rysunkowej to i tak będę zadowolony. No i na koniec Gwiezdne Wojny, przypadek podobny trochę jak z Avengersami. Pomijam tu fakt, że za rok Disney ma zamiar rzucić wyzwanie Netflixowi w postaci swojej platformy streamingowej. Będzie się działo.


Przeczytałem jakiś czas temu Życie i czasy Sknerusa McKwacza Dona Rosy – to taki komiks, ale bardziej pasuje określenie powieść, bo to ma ponad 400 stron i skupia się tylko i wyłącznie na życiorysie jednej postaci od jej maleńkości aż do starości. W swoim czasie dostała nagrodę Eisnera (to taki Oscar wśród komiksów). Wszystko to opisane jest przez twórcę, poznajemy historie jak to powstawało i na jakich motywach się opiera. Generalnie to kilka półek wyżej niż randomowy komiks z Kaczorem Donaldem czy nawet popularne w swoim czasie Giganty. Mamy tu do czynienia nawet ze scenami miłosnymi czy ze śmiercią, gdzie oba tematy trzeba ugryźć niezwykle delikatnie. Szczególnie to drugie złapało mnie za serce, gdzie [spoiler, ale pewnie i tak nikt się na to tak zaraz nie rzuci] umiera ojciec tytułowego Sknerusa i w niebie jego przodek wita go słowami Cieszę się, że Cię widzę, a jeszcze bardziej z faktu, że się nie spieszyłeś. Robi to przeogromne wrażenie i jeśli kiedyś chcielibyście coś takiego przeczytać czy może kupić komuś na prezent – gwiazdka za moment w końcu – to zdecydowanie polecam.


Wgl czy może mi ktoś powiedzieć w którym momencie umarły internetowe fora? Tak jak kiedyś było ich mnóstwo tak teraz świecą one pustkami i zwykle są tylko zalążkiem jakiś oficjalniejszych informacji etc. Wiadomo grupy na Fb je wyparły i tak dalej, ale kompletnie mi ten moment umknął jakby, a paradoksalnie reklamodawcy nadal patrzą na zasięgi per strona, a nie na fanpage. Generalnie dobrze mieć fanpage dziś. Sam mam w planach jego założenie W sumie obecnie nie jest to już dziś nic niezwykłego – po prostu lepsza forma dotarcia do odbiorców.


Networking to ładne określenie na pejoratywnie brzmiące „znajomości”, tyle że oczywiście w przestrzeni internetowej. Wiadomo, to dużo zależy od konkretnego przypadku, ale różne współprace w internecie no taki mają swój początek, musisz się z kimś zapoznać by móc z nim współpracować. Trochę tak to wygląda i poza siecią, jeśli mamy dość szerokie kontakty to daje nam to więcej opcji czy to pracy czy planów na niedzielny wieczór. Warto mieć to na uwadze i w miarę, idąc żargonem piłkarskim, pokazywać się do podań, a nóż będziemy mieli okazję do zdobycia cennego punktu.


FIFA mnie denerwuje – przez niespełna rok w odsłonie z numerem 18 przegrałem łącznie w różnych trybach ponad 550h (na dzień 4 grudnia ’18), głównie online, czyli grając z innymi ludźmi. Chyba w żadnej grze (dzień dobry VC:MP) nie straciłem tyle nerwów co tam i to z powodów od społeczności (grając 5 minutowy mecz 15min i więcej, bo typ ogląda 3 powtórki spalonego) przez samą grę (handicap) aż do mojego internetu. W sumie nerwy to też jeden z głównych przeciwników tam, bo słabo gram wtedy, ale to chyba generalnie nerwy są wrogiem czegokolwiek. Ratio jest jednak na plus, więc bez lipy ;d Kiedyś może tu swoje składy podepnę ku potomności, bo wątpię żeby już się wiele zmieniło, przynajmniej w samym fut czy dodatku mś. Skleiłbym też filmik jakiś, ale wszystko co mam to nagrywane telefonem w stylu „ej patrz, takie coś strzeliłem” i nie wiem czy to się wgl nadaje. Zobaczę. W starsze odsłony fajnie zagrać czasem też.


Dodatki do GTA IV przeszedłem ostatnio wgl. NC kiedyś ich recenzję robił (1, 2). Niby spoko, ale w sumie to najgorsze części jakie przeszedłem (ukończyłem, III, VC, SA i IV tak poza), wiadomo to tylko dodatki, mocno drewniane pod względem normalności postaci, gdzie był to główny atut podstawki jakby nie patrzeć. No ale to nadal GTA, daje radę. Może w końcu V mi się uda kiedyś, też już swoje lata ma powoli.


Jakiś czas temu w TV był reportaż o tym po co właściwie ludziom jest internet, w jakiej sferze najbardziej im go brakowało i w sumie nie wiem czy to ja mam inne spojrzenie czy po prostu ta ankieta była tworzona pod tezę, bo odpowiedzi były no trochę niesensowne. Przykładowo ktoś odpowiedział, że nie mógłby sobie zamówić ulubionego jedzenia, ktoś inny że by nie wiedział jaka jest pogoda czy generalnie wiadomości. Nie to że coś, ale no da się to jakoś obejść co nie mnie najbardziej bolałby brak komunikatorów, bo messenger czy discord to dla mnie główne źródła kontaktu i ciężko byłoby mi z tego zrezygnować. Bez wielu innych rzeczy, wbrew pozorom, dałbym radę żyć. A wam czego brakowałby najbardziej?



Pewnie niektórzy z was zastanawiają się czemu taka forma i generalnie czemu tak tu, ew. się nie zastanawiacie, bo nikt tego nie czyta xD Jakoś generalnie mam chyba za duże ambicje tu, w sensie na tej stronie, których nie przeskakuję, co finalnie powoduje, że finalnie nie ma/nie było tu nic. Ogólnie miałem/mam dużo planów, ale z różnych przyczyn ich tu nie wprowadzam. Może trochę strach po prostu, dunno. Jeden z kroków milowych miał być np. pod koniec października, gdzie miałem wejść mocno z pewną relacją, a finalnie nawet tu o tym nie wspomniałem. Nie wiem tak naprawdę, może się w końcu ogarnę i zrobię tu wszystko jakbym chciał, ale czuje, że do tego jeszcze długa droga. A może krótsza i pewnego dnia powiem „hej, może to dziś”. Nie wiem. Tak to co, piszę pracę licencjacką powoli, ostatni rok studiów, a dalej nie wiadomo. Obok tego jest też życie prywatne, które trzeba sobie jakoś poukładać. Dużo zależy od pracy tak naprawdę, bo trzeba pracować, a z nią jednak czasami jest różnie.

Nie wiem, zapraszam do komentarzy, może słów otuchy (haha), propozycji w którą stronę ma to iść wgl, bo póki co jest jak jest. A może niedługo będzie lepiej. Kto wie.


Jakie życie taki rap

Luźny wpis, jak kilka najbliższych (mam nadzieję). Czemu tak, a nie inaczej też może będzie za jakiś czas.

Nie ma co się oszukiwać, współczesne trendy muzyczne ulegają zmianie i wiem, tym stwierdzeniem Ameryki nie odkryłem, ale mam akurat w głowie konkretny przykład. Dla kontekstu – szeroko rozumiana kultura hip-hopowa zaczęła nabierać rozpędu w Polsce na oko gdzieś w latach ’90. Siłą rzeczy wielu artystów, którzy tworzyli w tamtym okresie zbliża się już dziś do 40-dziestki, a już na pewno spora część tzw. wiek chrystusowy ma dawno za sobą. W tym samym czasie zdążyło już urosnąć nowe pokolenie, w wieku 20+, którzy siłą rzeczy tworzą już coś zupełnie nowego, dorastając w innych warunkach, mając za panujące inne realia i generalnie, są to ludzie już nieco innej artystycznej epoki. Często spada na nich mniej lub bardziej uzasadniony hejt, wynikający często z niezrozumienia zarówno formy jak i treści co skutkuje znamiennym już dziś „kiedyś to było”. Widzę to nawet wśród twórców, których kiedyś ja sam dużo słuchałem i szczerze budzi to we mnie niemałą konsternację, bo przecież wiem, że kiedyś sami nie byli lepsi. Anyway, na Youtube trafił mi się ostatnio fragment wywiadu z Abradabem, współzałożycielem legendarnego Kaliber 44, pod którego słowami mogę się w pełni podpisać i w sumie warto by twórcy jego „rocznika” jak i generalnie zacietrzewieni fani „starej szkoły” wzięli sobie w jakimś sensie to co mówi do serca. Film poniżej.


Gdzie sztuka łączy się z grami

(Mały disclaimer – pierwotnie tekst ten pisany był, w zamyśle bez screenów, na pewien konkurs kilka miechów temu, ale nie doszedł dostatecznie daleko. Chyba nikt się nie obrazi, że w takim razie podepnę go tu, bo w sumie czemu nie? To Recenzja Cupheada jakby ktoś nie załapał od razu przy tezie, że gry to sztuka)

– – – –

W dzisiejszym świecie, w którym gry już dawno weszły na salony i przestały być postrzegane jedynie jako denna zabawa dla najmłodszych, wiele osób zadaje sobie pytanie o następny krok rozwoju tej formy multimedialnej rozrywki. Niektóre środowiska zastanawiają się już nad aspektem czysto artystycznym najpopularniejszych tytułów, tym bardziej, że chociażby w przeciągu ostatnich 3 lat twórcy gier byli pod tym względem nad wyraz kreatywni. Idealnie widać to na przykładzie gry Cuphead, wyprodukowanej przez stosunkowo małe Studio MDHR, która swoim niecodziennym zamysłem audiowizualnym wybija się ponad inne nowe tytuły, a przy tym nie wstydzi się czerpać z korzeni i mechanik najlepszych gier ubiegłego wieku rodem z NESa, czy patrząc bardziej na nasze podwórko, z Pegasusa. Mając na uwadze to wszystko, czy Cuphead faktycznie daje radę i czy rzeczywiście jest tak niezwykły? Przyjrzymy się bliżej.

Zacznijmy od podstaw. Cuphead w uproszczeniu to tzw. platformówka, w której główny nacisk został położony na walkę z bossami, stylizowana na amerykańskie animacje z lat ’30 ubiegłego wieku. Fabularnie historia dotyczy dwóch postaci z głową w kształcie filiżanki (a jakże!), które przez swoją nieroztropność popadły w długi u diabła i w celu spłaty muszą u niego pracować jako windykatorzy dusz. Wszystko to w akompaniamencie typowych jazzowych kawałków tamtego okresu i oczywiście charakterystycznych męskich kwartetów wokalnych. Brzmi intrygująco? To dopiero początek.

Przeciwnicy jakich spotykamy na naszej drodze są naprawdę różni – od płaczącej cebuli przez pustynnego dżina aż do kuli bilardowej czy przedstawiciela diabelskiego kasyna. Każdy przeciwnik jest inny i przede wszystkim nieprzewidywalny co sprawi, że do danego bossa będziemy zmuszeni niezliczoną ilość razy. Niewykluczone, że przy okazji zjemy też sporo nerwów. Jak na dzisiejsze standardy Cuphead jest najzwyczajniej grą trudną, której po prostu trzeba się nauczyć. Praktycznie niemożliwe jest przejście jej za pierwszym razem co wcale nie jest wadą, a wręcz dodatkowym urokiem. W żadnym momencie nie jesteśmy prowadzeni za rączkę co jest spotykane obecnie w wielu innych większych tytułach, a co graczy, szczególnie tych, którzy mieli do czynienia ze starszymi tytułami pokroju Duck Tales, Chip ’n Dale Rescue Rangers czy zwykłej Contry często irytuje, bo przez to gra nie stanowi dla nich żadnego wyzwania.

Warto wspomnieć, że gracz pozbawiony jest także jakiegokolwiek paska zdrowia swojego oponenta co dodatkowo utrudnia rozrywkę. Jedynym wyznacznikiem naszego progresu jest pasek po każdej naszej śmierci, informujący nas jak daleko zaszliśmy, czy też kolejne transformacje naszych wrogów, których dokonują po zadaniu im pewnej wyznaczonej ilości obrażeń. Dostępny mamy całkiem spory arsenał broni, od pocisków samonaprowadzających pod te lecące w kilka kierunków. Istnieją również dodatkowe wspomagacze w formie dodatkowego życia czy chwilowej niewrażliwości na ataki wroga. Wszystko to z czasem możemy nabyć z poziomu dostępnego w grze menu. Paradoksalnie gra przez to jest wręcz idealna dla tzw. speedrunnerów, którzy raz za razem, analizując grę wykręcają w niej naprawdę imponujące rekordy przejścia.

Wspomniałem wcześniej o warstwie artystycznej. Gdy pierwszy raz zetknąłem się z Cupheadem wiedziałem już jak długą drogę przeszli twórcy by ten tytuł ujrzał światło dzienne – zapowiedziany był on długo przed swoją finalną premierą. W końcu każdą klatkę trzeba było rysować ręcznie, a warto zauważyć, że jest gra dostępna jest w 60, a nie 24 i mniej klatkach na sekundę, w jakich dostępne były kiedyś podobne animacje, więc trochę tych obrazków było, a każdy z nich to nie tylko postaci na planie głównym, ale także te osadzone w tle. Oczywiście nie umniejszam tu grom wygenerowanym czysto komputerowo, ale w zestawieniu z faktycznym rysowaniem, ta bardziej tradycyjna forma robi większe wrażenie. Podobna sprawa ma się przecież z filmami poklatkowymi – chociaż nie są one tak popularne i często trafiają jedynie w pewną swoją niszę to chyba nikt nie odmówi im ogromu pracy i wkładu, a przy tym poczucia uroku i nostalgii filmów z naszego dzieciństwa. Tu rodzi się w mojej głowie pewna konkluzja. Skoro filmy, powiedzmy Gnijąca Panna Młoda Tima Burtona czy idąc nawet jeszcze dalej – ostatni głośny Twój Vincent, gdzie każdy kadr, klatka po klatce, uważane są za „rzeczy” typowo artystyczne to dlaczego Cuphead nie miałby być? Odpowiedź nasuwa się sama.

Finalnie Cuphead to najzwyczajniej tytuł w który warto zagrać. Zarówno ci spragnieni prostej w założeniu, ale przy tym piekielnie trudnej rozrywki znajdą coś dla siebie jak i ci szukający po prostu ciekawego doświadczenia audiowizualnego. Warto się temu poddać, bo śmiem twierdzić, że jest to jeden z ważniejszych tytułów ostatnich lat, a już na pewno jeden z bardziej reprezentatywnych dla całej branży gier video na zewnątrz.


No hejka, co tam się z Tobą dzieje? Skąd to zwątpienie?

Trochę zardzewiało tu znów nad czym w sumie ubolewam, no ale co, priorytety i inne takie…

Moją głowę zaprzątają obecnie głównie zbliżający się trzeci rok studiów, praca, ta obecna i przyszła, oraz, brzmiąc bardziej górnolotnie, rozkminy pokroju Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?, czyli kwestia dalszego życia o którym muszę nieco poważniej myśleć czy najzwyczajniej sprawy prywatne. Wygląda to różnie, ale to akurat osobny temat. Wracając..

W sumie ciężko mi mówić o planach, bo wydaje mi się, że już przestałem trochę planować, przynajmniej takie, wiecie, projekty(?), ale mam w głowie tekst o umowach śmieciowych i moich doświadczeniach z tym związanych, a mimo dość krótkiego czasu od skończenia szkoły średniej coś tam na ten temat liznąłem z czym czym chciałbym wyjść dalej, a parę osób ponoć chciałoby o tym przeczytać czy tam chciałoby nawet żebym o tym napisał. I tu dotykamy kolejnej kwestii.

Nie chciałbym robić z tego jakiejś większej akcji, ale mam zamiar wyjść z tą stroną nieco bardziej z zakorzenionego w grach multi undergroundu, na rzecz nieco bardziej… mnie jako mnie. I nie, nie strzelę sobie imienia i nazwiska w domenie ( ), ale no chciałbym zrobić z tej strony trochę bardziej personalne portfolio, powklejać parę linków co niesie za sobą pewne oczywiste następstwa. Póki co luźne plany, badanie gruntu, zobaczymy.

Chyba niewiele więcej mogę dodać atm. Jakby coś jestem i myślę, że jeszcze trochę pobędę. Tyle.


#GameStruck4, czyli gry, które nas ukształtowały – jak wygląda nasz wybór?

Jakiś czas temu w serwisie gameplay.pl zobaczyłem ciekawy artykuł dotyczący akcji #GameStruck4, gdzie to różni ludzie wybierają 4 gry, które najbardziej zdefiniowały ich jako graczy. Gry, które w jakimś stopniu najbardziej utkwiły im w pamięci. Początkowo mogliśmy zobaczyć to jedynie na twitterze, ale z czasem temat podjęły również inne strony internetowe, chociażby Spider’s Web. Pomyślałem, że fajnie byłoby zrobić również to w swoim wydaniu, ale żeby nie było zbyt nudno, postanowiłem zaprosić parę innych zaprzyjaźnionych osób żeby również przedstawiły swoje typy. Napisałem m.in. do Kunia, NC oraz Genesisa. Z pewnością wiele osób stąd ich kojarzy. Jesteście ciekawi, które tytuły znalazły się na naszej liście? Oddaję głos naszym gościom.

Kunio:

Siadając sobie do rozmyślania nad tematem podesłanym od Piterusa, już na samym początku wypisałem sobie potężną garść tytułów, z którymi wiązałem dobre wspomnienia – głównie z czasów beztroski, kiedy to dopiero zaznajamiałem się z elektroniczną rozgrywką. Wiele z nich już w momencie ogrywania przeze mnie była już dawno archaiczna, ale posiadały swój specyficzny styl dla mojego niezbyt rozgarniętego wtedy mózgu. Oczywiście szaleństwem byłoby wymieniać je tutaj wszystkie, dlatego wybrałem tylko te, które z perspektywy czasu zrobiły na mnie wielkie wrażenie.

Kto mnie zna to wie, że strasznie cenię sobie popularnego u nas „Pegaza”, który na początku XXI wieku był już niezłym przeżytkiem. To właśnie z nim wspominam najwcześniejsze moje lata grania, kiedy to z namiętnością rąbałem we wszelkie tego typu pewniaczki. Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie Contra od Konami i Goal 3 od Technos. Pierwsza była lepsza od Mario z powodu tego, że nie była tak dziecinna, bo w końcu po co skakać po grzybach, skoro można strzelać do ludzi z karabinu. Druga natomiast była przeniesieniem mojego ulubionego sportu na ekrany konsoli, z całą tą brutalnością, dobieraniem własnej postaci czy składu. Gry pegazusowe miały też przewagę świetnych ścieżek dźwiękowych, gdzie większość ogrywanych tytułów posiadała bardzo rozpoznawalne tjunsy, co tylko sprawiało, że chętnie się do nich wraca, nawet dziś.

Kolejną kultową konsolą z jaką miałem doświadczenie jest poczciwy „Szaraczek”, z którym najbardziej chyba kojarzy mi się Tekken 3. O rajuśku, nawet nie wiecie jak zmieniło się wtedy moje postrzeganie gier, gdy to stało się tym. Dodatkową zaletą gry przez którą zbierałem swoją szczękę z podłogi to duża liczba ciekawych postaci do ogrania, podczas gdy większość gier 8-bitowych miała ich maksymalnie 8 lub ich liczba była sztucznie zawyżana kopiowaniem wojowników zmieniając ich kolor. W klasyku takie coś nie występowało. Miałeś ponad 20 grywalnych zawodników, z których każdy był inny i miał swój własny styl walki, co nadawało grze niezwykłego realizmu.

Vice City to była miłość od pierwszego wejrzenia. Nie miałem nigdy styczności z żadną odsłoną tej franczyzy w 3D i zderzenie z grą w której mogłem robić to co żywnie mi się podoba było niezwykle satysfakcjonujące, chociaż na początku nie potrafiłem wyciągnąć dużo z rozgrywki z powodu braku znajomości angielskiego przez co nie wiedziałem, jak robić misje. Dopiero po czasie, polskich napisach można było łyknąć jedną z bardziej pomyślanych historii w całej tej serii z klimatem tych wszystkich znanych filmów z Człowiekiem z blizną na czele. I jakoś ostało mi się tak, że stawiam tą pozycję najwyżej w swoim rankingu serii i nic póki co nie może go zdetronizować, a w VC:MP zacząłem grać tylko dlatego, bo SA:MP działał na moim komputerze bardzo słabo i szukałem alternatyw. I jak widać zostałem tutaj na dłużej.

Ostatnia pozycja wiąże się z moją małą, dziecinną odskocznią od rzeczywistości. W pierwszej dekadzie tego wieku uwielbiałem Pokemony, łykałem każdy odcinek oryginalnej serii po kolei, ale z czasem pałeczkę przejęło Disney XD, a dla mnie był to za wysoki koszt i musiałem pożegnać się z nią na lata. Dlatego nie wiecie, co poczułem, gdy brat przyniósł kiedyś na płycie nagrany emulator Game Boya Advance z kilkoma ROMami, a jednym z nich był Pokemon Fire Red, który jest jedną z najlepszych według mnie gier ever. Świetna historia, ulepszona grafika względem oryginału i możliwość wyboru Charmandera na pierwszego Pokemona. Z czasem odkrywałem kolejne części cofając się i idąc dalej w generacjach stworków, aż do teraz, gdy zostało mi do ogrania X&Y i Sun&Moon, ale tutaj trzeba czekać na własnego 3DSa. Ale i tak mimo wszystko uważam Fire Red za najlepszą i najbardziej kultową część tego cyklu.

 

Genesis:

Football Manager 2006 – Pierwsza kupiona, długo ogrywana przeze mnie gra. Połączenie skarbnicy wiedzy o piłce nożnej z zarządzaniem to dla mnie coś idealnie dopasowanego. To niezwykłe, jak wielka potrafi być dysproporcja między dynamiką gry a emocjami czerpanymi z niej.

Grand Theft Auto 3 – To kolebka, początek mojego zamiłowania do całej serii GTA. Trójka ukształtowała mój gust, po dziś dzień (z nielicznymi wyjątkami) jedynymi grami, w które potrafię naprawdę się wciągnąć są te z otwartym światem.

Metin 2 – Za sprawą popularnego MMO nauczyłem się czerpać radość z grania online. Dzięki tej grze nie mam oporu przed grą multiplayerową, kooperacją z innymi. Gra, która uczy pokory i cierpliwego grindu, który dziś, w dobie „Pay to win” jest jedyną bezpłatną alternatywą.

Colin McRae Rally 04 – Mimo, że pierwsze kroki za wirtualną kierownicą stawiałem w poprzednich odsłonach, to jednak dopiero Colin z 2003 roku rozpalił moją pierwszą świadomą miłość do rajdówek. Absolutny fenomen, który ogrywałem razem ze starszym bratem i który trwa do dziś na mojej półce w postaci najnowszych odsłon DiRT.

NC:

Cztery gry, które zdefiniowały mnie jako gracza? Niby wiadomo o co chodzi, ale dobrać właściwe przykłady wcale nie jest tak łatwo. Modelowymi odpowiedziami byłyby zapewne pierwsze zagrane strzelanki czy gry strategiczne, które wyrobiły w nas refleks i spryt, z których korzystaliśmy w innych grach. Do swojego zestawienia wybrałem cztery tytuły, które może nie definiują mojej grającej części osobowości, aczkolwiek przywołują ciepłe wspomnienia i w pewien sposób ukształtowały mój charakter.

GTA 2

Jak część z was wie z mojego wpisu autobiograficznego, byłem (tfu, jestem!) szczęśliwym posiadaczem GTA 2 w wersji „ściągnięte z internetu na neostradzie 128”. Wspólnie z kolegą ze szkolnej ławy w pierwszych klasach szkoły podstawowej (!!!) namiętnie ciupaliśmy w dwuwymiarowe części Grand Theft Auto, a druga część była pierwszą, która była moją własnością i której z tego względu poświęciłem wiele godzin. Ostatni raz zagrałem w 2008 r., kiedy to ś.p. Polonez wspominał, że multi do tej gry żyje i można normalnie skryptować, w przeciwieństwie do VCMP (czasy skryptów mIRC, kto pamięta, ten stary ). Może warto znowu zagrać? Chyba jestem za stary na takie zręcznościowe tytuły .

Heroes 3

Nooooo! Sytuacja jak wyżej, wracało się ze szkoły i pyknęło się z godzinkę-dwie w Heroes 3, do czasu aż matka po mnie nie przyjechała . Mając kilkadziesiąt zapisanych stanów gry, których nigdy nie wznawialiśmy, wspólnie obmyślaliśmy taktyki, której przewodnią myślą było „nie atakujmy się”. Mimo upływu lat do Heroesów wracałem. Choć rozgrywka jest schematyczna, grywalność jest wysoka, a doinstalowanie modyfikacji jak Wake of Gods winduje poziom zabawy do sufitu. W kolekcji płyt mam jeszcze czwartą część, a obecnie ogrywam Heroes 6 z CDA. Za wcześnie by oceniać grę, ale potrafi przykuć na więcej niż godzinę do ekranu! Chyba, że komputer zacznie oszukiwać…

Dave Mirra Freestyle BMX

Jako dzieciak uwielbiałem komiksy. Rodzice wspominają, że już w wieku kilku lat kupowali mi „Kaczora Donalda” i zmuszałem ich do czytania historyjek czego oczywiście nie pamiętam, ale gdy już potrafiłem sam czytać, chłonąłem każde wydanie, które było co środę. Z czasem zaczęły pojawiać się zabawki, a na okres świąt bożenarodzeniowych (2002?) dodano płytę CD z demami 20 (!!! słownie: DWUDZIESTU) różnych gier. Wśród nich był Dave Mirra BMX, czyli taki Tony Hawk, tylko na rowerze . I dużo lepszy! Pamiętam jak przy świetnej ścieżce muzycznej (odsłuchując ją od razu mam ochotę zainstalować grę) naciskałem wszystkie możliwe klawisze by wykonywać super salta. Ostatni raz grałem może w 2016 r i gra wciąż dobrze wygląda, a zabawa jest przednia. Szkoda tylko, że nie zdecydowano się na kolejne „rowerowe” gry na PC, a sam Dave Mirra kilka lat temu popełnił największą głupotę życia.

Wolfenstein: Enemy Territory

A na koniec – nowy staroć, który odkryłem stosunkowo niedawno. Granie w ET nauczyło mnie, że można być niedzielnym graczem, bez jakiś super growych zdolności czy myszki za dwie stówki i doskonale się bawić. W innych strzelankach zawsze są takie momenty, że snajper gdzieś siedzi i cię nie przepuści, za rogiem ktoś tylko czeka aż przejdziesz, a wszyscy znają mapę na wylot i wiedzą, jak się ustawić. A w ET po prostu zacząłem grać, wspomnianych problemów nie było (chociaż mapę zawsze dobrze znać) i nawet jeśli gram „od święta” to zawsze jakieś głowy urwę .

Gier, które do mojego zestawienia jeszcze bym dorzucił, znalazłoby się kilka. Na pewno GTA VC, bo przecież dzięki niemu teraz mam przyjemność współtworzyć ten artykuł . Jednak byłoby to zbyt oczywiste do opisania. Inne gry, które do mojej listy się nie załapały to Worms Armageddon, Tropico 1, Larry 7 . Może będzie jeszcze okazja, by o tych czy innych tytułach jeszcze coś powiedzieć. Dziękuję Piterusowi za zaproszenie do współtworzenia tego wpisu i gratuluję pomysłu!

To ten, może na mnie kolej co Z racji, że odpadają mi tak świetne tytuły jak Contra, Vice City czy gejmbojowe Pokemony, które świetnie opisali już moi przedmówcy (w sumie to Kunio głownie :D) zdecydowałem się na może nieco mniej oczywiste gry, które z jakiegoś względu utkwiły mi w głowie.

Prince of Persia – Zacznijmy od początku. Moja przygoda z graniem zaczęła się od Pegasusa, znanego szerzej jako NES czy też Famicom. Jedną z gier, która mnie szczególnie ujęła był wspomniany wcześniej Książę Persji, nazywany przeze mnie wtedy… Aladynem. Lata mijały, zmieniały się platformy, a PoP wracał do mnie jak bumerang w różnych odsłonach czy to w wersji mobilnej czy na innych sprzętach. W pewnym momencie, po kolejnej sesji byłem już praktycznie gotów przejść ten tytuł tylko na jednym życiu. Dziś, mimo że sięgam po niego raczej już tylko gdy raz na jakiś czas ponownie podłączę starego pegaza, to i tak za każdym razem czuję się tam jak u siebie, a i jak ktoś wspomni o tym tytule zawsze robi mi się cieplej na serduszku i wiem, że ktoś naprawdę ogarnia temat

Szymek Czarodziej – Później przyszedł czas na PC. W momencie gdy wszyscy zagrywali się w Gothica i inne takie tytuły, ja grałem w… Szymka Czarodzieja. I niech nie zmyli was tytuł! Gra chociaż niepozorna jest odbiciem w krzywym zwierciadle różnych innych gier ocierających się o tematykę fantasy przy czym mamy również odniesienia do różnych współczesnej popkultury, a momentami nawet żarty typowo po bandzie, które w swoim czasie robiły na mnie spore wrażenie. Przy tym wszystkim mamy, jak zwykle z resztą w przypadku naszych rodzimych produkcji, świetny dubbing z chociażby Maciejem Stuhrem podkładającym głos pod główną postać. Grafika nie była genialna nawet jak na tamte czasy, ale przy odrobinie dobrej woli i przyjęciu pewnej konwencji pasuje idealnie i w całym tym szaleństwie, wśród wielu świetnych gier, które gościły na moim sprzęcie i później, to ona dała się zapamiętać jako jedna z ważniejszych.

FIFA (07?) – FIFA jaka jest wszyscy wiemy, ot 22 chłopa podzielonych na zespoły biega po boisku za piłką i próbuje strzelić bramkę przeciwnikowi. Banał, jeśli ktoś nie interesuje się piłką nożną. Z roku na rok dostajemy usprawnioną mechanikę, grafikę i oczywiście składy. Ale przy tym wszystkim najważniejszy dla mnie jest fakt, że FIFA to chyba najlepszy tytuł multi jaki znam. I nie mówię tu nawet o takiej grze przez sieć, ale o siedzeniu na kanapie z kumplami czy koleżanką (w sumie też się da :D) i pad w pad rozrywać mecz i przeżywać go na żywo. Przy czym jednocześnie nie ma chyba bardziej frustrującej gry niż właśnie FIFA – przekonałem się o tym szczególnie teraz, grając w 18 w trybie FUT. Fajnie napisał o tym Vandi swojego czasu. Nie ma co ukrywać – cokolwiek by się nie działo FIFA była, jest i pewnie będzie na moim sprzęcie tak długo jak długo będę w coś grał. 07 dla przykładu, bo najwięcej czasu tam spędziłem i w sumie najlepszy w nią się czuję

Valiant Hearts – zdecydowanie najbardziej ambitny tytuł pod względem problematyki jaki znalazł się na mojej liście. Ba, wydaje mi się, że to najbardziej ambitna historia jaką dane było mi przeżyć w czasie wirtualnej rozrywki. Nawet nie wiem czy rozrywka to odpowiednie słowo w tym miejscu. Valiant Hearts to tytuł, który ma nas uwrażliwić na tematykę wojenną i pokazać, że nikt nigdy nie chciałby przeżyć tego ponowie. Chociaż tytuł ograłem stosunkowo szybko to został po nim naprawdę mocny kac, który ciągnął się za mną jeszcze przez długi czas. W swoim czasie poświęciłem temu tytułowi nawet osobny artykuł i tam można znaleźć więcej na ten temat.

Niestety na mojej liście nie wystarczyło się miejsca dla takich gigantów jak NFS:U2, GTA IV czy nesowego Batmana oraz tytułów o których wspomniałem na początku, bo nie ukrywajmy, że zarówno taka Contra jak i Vice City to absolutny top również w moim przypadku. Z różnych względów nie sposób o wszystkich tych grach nie wspomnieć, bo jeśli miałbym się w jakimś stopniu zdefiniować jako gracz, no to właśnie dzięki takim tytułom.

Jeszcze raz chciałbym podziękować z tego miejsca za pomoc przy wpisie Kuniowi, NC i Genesisowi. Niewykluczone, że w przyszłości ponownie zdecyduję się na takie rozwiązanie o ile ktoś będzie wgl zainteresowany ;)  W końcu zawsze to pewna różnorodność i coś ciekawszego niż czytanie tylko i wyłącznie samego mnie Tak nawiasem zachęcam do pisania własnych tytułów w komentarzach. Być może niektóre pokryją się z naszymi, bo nie ma co ukrywać, że znalazło się tu naprawdę sporo bardzo udanych gier.