Rozkminy

Jeszcze inaczej, bo nie ma sensu rozbijać tego na milion artykułów. Przez ostatni czas miałem w głowie różne tematy m.in. o których parę zdań niżej. Tu w formie zbiorczej, co cięższe i tak odpadły we wstępnej selekcji w składzie jednoosobowym, ze mną jako przewodniczącym. Na koniec parę słów tak o, jak leci u mnie.


Najświeższa – Luka Modric ze złotą piłką za obecny rok przerywając tym samym 10-letnią dominację Messiego i Ronaldo, którzy rozdzielili między sobą równo po 5 ostatnich tych prestiżowych nagród. Wygrana Chorwata to dla mnie krok w dobrą stronę i nie, nie na zasadzie, że powyższa dwójka już swoje wygrała, bo nadal zarówno Argentyńczyk jak i Portugalczyk mają nieoceniony wpływ na swoje drużyny, ale po prostu spoko, że w końcu został wyróżniony ktoś spoza linii ataku. I tak, zaraz zlecą się ludzie z argumentem, że w takim razie czemu nie dostali jej wcześniej Xavi, Iniesta czy Sneijder, ale przecież nie może się to teraz ciągnąć cały czas za organizatorami i że nie może dostać ktoś teraz nagrody, bo wcześniej ktoś podobny nie dostał. Modric w tym sezonie jak i generalnie od wielu lat robi naprawdę świetna robotę w środku pola i śmiem twierdzić, że bez niego o ostatnie tytuły Realu byłoby szczególnie trudno. Swoją drogą dla hejterów i zwolenników teorii jakby Luka dostał tylko nagrodę tylko za Mundial – przypomnijcie sobie rok 2006 i nagrodę dla Fabio Cannavaro – obrońcy(!), kapitana ówczesnych mistrzów świata, który w plebiscycie pokonał m.in. Ronaldinho, Zidane’a czy Henry’ego. W Juve nie miał on za to wtedy świetnego sezonu, do Realu doszedł dopiero po MŚ, a mimo to wszyscy byli niezwykle dumni, że to akurat on wygrał tę nagrodę.

Wgl jeszcze dla tych narzekających na wybór w tym roku – Modric nie dostał tylko Złotej Piłki, ale też kilka innych prestiżowych nagród od niezwiązanych ze sobą serwisów. Jak głosi słynny mem: przypadek? Nie sądzę.


Ostatnio przy okazji tematu Kubicy zainteresowałem się tematem rajdów z tzw. grupy B. W dużym skrócie były to samochody, które osiągały prędkość na poziomie F1, tyle że jeździły jako normalne rajdówki. Ze względów bezpieczeństwa zostały wycofane, ale jak patrzy się na archiwalne nagrania – zimny pot.


Oglądałem ostatnio film Drive – obsypane nagrodami dzieło Nicolasa Refna z 2011 roku. Wcześniej jakoś mijałem się z tym filmem, czego bardzo żałuję, bo zdecydowanie jest to jeden z lepszych filmów jakie dane było mi zobaczyć, szczególnie w kontekście, że z tego filmu sporo czerpał uwielbiany przeze mnie Baby Driver. Genialną robotę robi tam soundtrack (czy kiedykolwiek napisałem inaczej przy słowach o filmie?), z resztą jeden z kawałków z tego filmu wstawiłem całkiem niedawno na tę stronę (Kavinsky – Nightcall jbc). Genialnie do tej roli pasuje Ryan Gosling, do którego nabrałem respektu już po Blade Runnerze. Gość zawsze uważany był za trochę drewno i typa z jedną miną, ale tu to się sprawdza, bo jego postać jest jakby trochę wycofana z „normalnego życia”. Film od pewnego momentu staje się trochę brutalny, ale wszystko to poprowadzone jest ze smakiem i przede wszystkim, nie brakuje tu mocnej symboliki, która zostaje z widzem na dłużej. Jakby coś to polecam.


Jeśli mielibyście wybrać najlepszy polski film patriotyczny to jaki tytuł byście podali? Ja ostatnio miałem z tym problem. Większość polskich filmów patriotycznych jest o uciśnieniu z jednej czy drugiej strony, a chodzi mi o film stricte o sile naszego kraju. Na myśl przychodzi mi głównie Potop Jerzego Hoffmana, a przecież to film z roku ’74 i żeby nie było, szanuję filmy skupiające się na jednostkach, ważnych postaciach w historii Polski w stylu filmów Jack Strong, Wałęsa – wolność jest w nas czy ten o księdzu Popiełuszko, ale jakby nie patrzeć nie są to filmy o całym narodzie. USA chyba sobie najwięcej takich filmów zrobiło, ubranych w różny kontekst, Rosja też się nieźle z tym trzyma. Może wynika to też z takiej, a nie innej historii naszego kraju, ale z drugiej przecież nawet takie filmy jak 1920 Bitwa Warszawska z Nataszą Urbańską w slow motion czy ten o Powstaniu Warszawskim z dubstepem zostały położone. Czekam na coś dobrego jak mam być szczery.


2019 będzie rokiem Disney’a – słychać to tu i ówdzie od dłuższego czasu, ale ostatnio machina ta nabiera jeszcze większego rozpędu. Generalnie 4 seanse w kinie jakie sobie wstępnie zaplanowałem na przyszły rok to właśnie filmy amerykańskiego giganta – Avengers 4, Toy Story 4, odnowiony Król Lew i Gwiezdne Wojny IX. Ostatnia część Avengersów będzie jednym z większych świąt popkulturowych, nowego wymiaru nabierze to również po niedawnej śmierci Stana Lee, Toy Story 4 to film, którego najbardziej się obawiam, bo jedynka i dwójka to dla mnie opus magnum animacji w ogóle i filmy, które w jakimś stopniu ukształtowały małego mnie, ale już trzecia część była dla mnie za mocna i nie wspominam jej zbyt dobrze. W czwartej mają ponoć nieco zluzować i mam nadzieję, że wyjdzie to im na dobre – w końcu hej, to nadal Pixar, nie wypuszczą byle czego. Odnowiony Król Lew uderzył mnie stosunkowo niedawno i największą rolę będzie odgrywać nostalgia, bo nawet jak mi dadzą film 1 do 1 przeniesiony z wersji rysunkowej to i tak będę zadowolony. No i na koniec Gwiezdne Wojny, przypadek podobny trochę jak z Avengersami. Pomijam tu fakt, że za rok Disney ma zamiar rzucić wyzwanie Netflixowi w postaci swojej platformy streamingowej. Będzie się działo.


Przeczytałem jakiś czas temu Życie i czasy Sknerusa McKwacza Dona Rosy – to taki komiks, ale bardziej pasuje określenie powieść, bo to ma ponad 400 stron i skupia się tylko i wyłącznie na życiorysie jednej postaci od jej maleńkości aż do starości. W swoim czasie dostała nagrodę Eisnera (to taki Oscar wśród komiksów). Wszystko to opisane jest przez twórcę, poznajemy historie jak to powstawało i na jakich motywach się opiera. Generalnie to kilka półek wyżej niż randomowy komiks z Kaczorem Donaldem czy nawet popularne w swoim czasie Giganty. Mamy tu do czynienia nawet ze scenami miłosnymi czy ze śmiercią, gdzie oba tematy trzeba ugryźć niezwykle delikatnie. Szczególnie to drugie złapało mnie za serce, gdzie [spoiler, ale pewnie i tak nikt się na to tak zaraz nie rzuci] umiera ojciec tytułowego Sknerusa i w niebie jego przodek wita go słowami Cieszę się, że Cię widzę, a jeszcze bardziej z faktu, że się nie spieszyłeś. Robi to przeogromne wrażenie i jeśli kiedyś chcielibyście coś takiego przeczytać czy może kupić komuś na prezent – gwiazdka za moment w końcu – to zdecydowanie polecam.


Wgl czy może mi ktoś powiedzieć w którym momencie umarły internetowe fora? Tak jak kiedyś było ich mnóstwo tak teraz świecą one pustkami i zwykle są tylko zalążkiem jakiś oficjalniejszych informacji etc. Wiadomo grupy na Fb je wyparły i tak dalej, ale kompletnie mi ten moment umknął jakby, a paradoksalnie reklamodawcy nadal patrzą na zasięgi per strona, a nie na fanpage. Generalnie dobrze mieć fanpage dziś. Sam mam w planach jego założenie W sumie obecnie nie jest to już dziś nic niezwykłego – po prostu lepsza forma dotarcia do odbiorców.


Networking to ładne określenie na pejoratywnie brzmiące „znajomości”, tyle że oczywiście w przestrzeni internetowej. Wiadomo, to dużo zależy od konkretnego przypadku, ale różne współprace w internecie no taki mają swój początek, musisz się z kimś zapoznać by móc z nim współpracować. Trochę tak to wygląda i poza siecią, jeśli mamy dość szerokie kontakty to daje nam to więcej opcji czy to pracy czy planów na niedzielny wieczór. Warto mieć to na uwadze i w miarę, idąc żargonem piłkarskim, pokazywać się do podań, a nóż będziemy mieli okazję do zdobycia cennego punktu.


FIFA mnie denerwuje – przez niespełna rok w odsłonie z numerem 18 przegrałem łącznie w różnych trybach ponad 550h (na dzień 4 grudnia ’18), głównie online, czyli grając z innymi ludźmi. Chyba w żadnej grze (dzień dobry VC:MP) nie straciłem tyle nerwów co tam i to z powodów od społeczności (grając 5 minutowy mecz 15min i więcej, bo typ ogląda 3 powtórki spalonego) przez samą grę (handicap) aż do mojego internetu. W sumie nerwy to też jeden z głównych przeciwników tam, bo słabo gram wtedy, ale to chyba generalnie nerwy są wrogiem czegokolwiek. Ratio jest jednak na plus, więc bez lipy ;d Kiedyś może tu swoje składy podepnę ku potomności, bo wątpię żeby już się wiele zmieniło, przynajmniej w samym fut czy dodatku mś. Skleiłbym też filmik jakiś, ale wszystko co mam to nagrywane telefonem w stylu „ej patrz, takie coś strzeliłem” i nie wiem czy to się wgl nadaje. Zobaczę. W starsze odsłony fajnie zagrać czasem też.


Dodatki do GTA IV przeszedłem ostatnio wgl. NC kiedyś ich recenzję robił (1, 2). Niby spoko, ale w sumie to najgorsze części jakie przeszedłem (ukończyłem, III, VC, SA i IV tak poza), wiadomo to tylko dodatki, mocno drewniane pod względem normalności postaci, gdzie był to główny atut podstawki jakby nie patrzeć. No ale to nadal GTA, daje radę. Może w końcu V mi się uda kiedyś, też już swoje lata ma powoli.


Jakiś czas temu w TV był reportaż o tym po co właściwie ludziom jest internet, w jakiej sferze najbardziej im go brakowało i w sumie nie wiem czy to ja mam inne spojrzenie czy po prostu ta ankieta była tworzona pod tezę, bo odpowiedzi były no trochę niesensowne. Przykładowo ktoś odpowiedział, że nie mógłby sobie zamówić ulubionego jedzenia, ktoś inny że by nie wiedział jaka jest pogoda czy generalnie wiadomości. Nie to że coś, ale no da się to jakoś obejść co nie mnie najbardziej bolałby brak komunikatorów, bo messenger czy discord to dla mnie główne źródła kontaktu i ciężko byłoby mi z tego zrezygnować. Bez wielu innych rzeczy, wbrew pozorom, dałbym radę żyć. A wam czego brakowałby najbardziej?



Pewnie niektórzy z was zastanawiają się czemu taka forma i generalnie czemu tak tu, ew. się nie zastanawiacie, bo nikt tego nie czyta xD Jakoś generalnie mam chyba za duże ambicje tu, w sensie na tej stronie, których nie przeskakuję, co finalnie powoduje, że finalnie nie ma/nie było tu nic. Ogólnie miałem/mam dużo planów, ale z różnych przyczyn ich tu nie wprowadzam. Może trochę strach po prostu, dunno. Jeden z kroków milowych miał być np. pod koniec października, gdzie miałem wejść mocno z pewną relacją, a finalnie nawet tu o tym nie wspomniałem. Nie wiem tak naprawdę, może się w końcu ogarnę i zrobię tu wszystko jakbym chciał, ale czuje, że do tego jeszcze długa droga. A może krótsza i pewnego dnia powiem „hej, może to dziś”. Nie wiem. Tak to co, piszę pracę licencjacką powoli, ostatni rok studiów, a dalej nie wiadomo. Obok tego jest też życie prywatne, które trzeba sobie jakoś poukładać. Dużo zależy od pracy tak naprawdę, bo trzeba pracować, a z nią jednak czasami jest różnie.

Nie wiem, zapraszam do komentarzy, może słów otuchy (haha), propozycji w którą stronę ma to iść wgl, bo póki co jest jak jest. A może niedługo będzie lepiej. Kto wie.


Jakie życie taki rap

Luźny wpis, jak kilka najbliższych (mam nadzieję). Czemu tak, a nie inaczej też może będzie za jakiś czas.

Nie ma co się oszukiwać, współczesne trendy muzyczne ulegają zmianie i wiem, tym stwierdzeniem Ameryki nie odkryłem, ale mam akurat w głowie konkretny przykład. Dla kontekstu – szeroko rozumiana kultura hip-hopowa zaczęła nabierać rozpędu w Polsce na oko gdzieś w latach ’90. Siłą rzeczy wielu artystów, którzy tworzyli w tamtym okresie zbliża się już dziś do 40-dziestki, a już na pewno spora część tzw. wiek chrystusowy ma dawno za sobą. W tym samym czasie zdążyło już urosnąć nowe pokolenie, w wieku 20+, którzy siłą rzeczy tworzą już coś zupełnie nowego, dorastając w innych warunkach, mając za panujące inne realia i generalnie, są to ludzie już nieco innej artystycznej epoki. Często spada na nich mniej lub bardziej uzasadniony hejt, wynikający często z niezrozumienia zarówno formy jak i treści co skutkuje znamiennym już dziś „kiedyś to było”. Widzę to nawet wśród twórców, których kiedyś ja sam dużo słuchałem i szczerze budzi to we mnie niemałą konsternację, bo przecież wiem, że kiedyś sami nie byli lepsi. Anyway, na Youtube trafił mi się ostatnio fragment wywiadu z Abradabem, współzałożycielem legendarnego Kaliber 44, pod którego słowami mogę się w pełni podpisać i w sumie warto by twórcy jego „rocznika” jak i generalnie zacietrzewieni fani „starej szkoły” wzięli sobie w jakimś sensie to co mówi do serca. Film poniżej.


Gdzie sztuka łączy się z grami

(Mały disclaimer – pierwotnie tekst ten pisany był, w zamyśle bez screenów, na pewien konkurs kilka miechów temu, ale nie doszedł dostatecznie daleko. Chyba nikt się nie obrazi, że w takim razie podepnę go tu, bo w sumie czemu nie? To Recenzja Cupheada jakby ktoś nie załapał od razu przy tezie, że gry to sztuka)

– – – –

W dzisiejszym świecie, w którym gry już dawno weszły na salony i przestały być postrzegane jedynie jako denna zabawa dla najmłodszych, wiele osób zadaje sobie pytanie o następny krok rozwoju tej formy multimedialnej rozrywki. Niektóre środowiska zastanawiają się już nad aspektem czysto artystycznym najpopularniejszych tytułów, tym bardziej, że chociażby w przeciągu ostatnich 3 lat twórcy gier byli pod tym względem nad wyraz kreatywni. Idealnie widać to na przykładzie gry Cuphead, wyprodukowanej przez stosunkowo małe Studio MDHR, która swoim niecodziennym zamysłem audiowizualnym wybija się ponad inne nowe tytuły, a przy tym nie wstydzi się czerpać z korzeni i mechanik najlepszych gier ubiegłego wieku rodem z NESa, czy patrząc bardziej na nasze podwórko, z Pegasusa. Mając na uwadze to wszystko, czy Cuphead faktycznie daje radę i czy rzeczywiście jest tak niezwykły? Przyjrzymy się bliżej.

Zacznijmy od podstaw. Cuphead w uproszczeniu to tzw. platformówka, w której główny nacisk został położony na walkę z bossami, stylizowana na amerykańskie animacje z lat ’30 ubiegłego wieku. Fabularnie historia dotyczy dwóch postaci z głową w kształcie filiżanki (a jakże!), które przez swoją nieroztropność popadły w długi u diabła i w celu spłaty muszą u niego pracować jako windykatorzy dusz. Wszystko to w akompaniamencie typowych jazzowych kawałków tamtego okresu i oczywiście charakterystycznych męskich kwartetów wokalnych. Brzmi intrygująco? To dopiero początek.

Przeciwnicy jakich spotykamy na naszej drodze są naprawdę różni – od płaczącej cebuli przez pustynnego dżina aż do kuli bilardowej czy przedstawiciela diabelskiego kasyna. Każdy przeciwnik jest inny i przede wszystkim nieprzewidywalny co sprawi, że do danego bossa będziemy zmuszeni niezliczoną ilość razy. Niewykluczone, że przy okazji zjemy też sporo nerwów. Jak na dzisiejsze standardy Cuphead jest najzwyczajniej grą trudną, której po prostu trzeba się nauczyć. Praktycznie niemożliwe jest przejście jej za pierwszym razem co wcale nie jest wadą, a wręcz dodatkowym urokiem. W żadnym momencie nie jesteśmy prowadzeni za rączkę co jest spotykane obecnie w wielu innych większych tytułach, a co graczy, szczególnie tych, którzy mieli do czynienia ze starszymi tytułami pokroju Duck Tales, Chip ’n Dale Rescue Rangers czy zwykłej Contry często irytuje, bo przez to gra nie stanowi dla nich żadnego wyzwania.

Warto wspomnieć, że gracz pozbawiony jest także jakiegokolwiek paska zdrowia swojego oponenta co dodatkowo utrudnia rozrywkę. Jedynym wyznacznikiem naszego progresu jest pasek po każdej naszej śmierci, informujący nas jak daleko zaszliśmy, czy też kolejne transformacje naszych wrogów, których dokonują po zadaniu im pewnej wyznaczonej ilości obrażeń. Dostępny mamy całkiem spory arsenał broni, od pocisków samonaprowadzających pod te lecące w kilka kierunków. Istnieją również dodatkowe wspomagacze w formie dodatkowego życia czy chwilowej niewrażliwości na ataki wroga. Wszystko to z czasem możemy nabyć z poziomu dostępnego w grze menu. Paradoksalnie gra przez to jest wręcz idealna dla tzw. speedrunnerów, którzy raz za razem, analizując grę wykręcają w niej naprawdę imponujące rekordy przejścia.

Wspomniałem wcześniej o warstwie artystycznej. Gdy pierwszy raz zetknąłem się z Cupheadem wiedziałem już jak długą drogę przeszli twórcy by ten tytuł ujrzał światło dzienne – zapowiedziany był on długo przed swoją finalną premierą. W końcu każdą klatkę trzeba było rysować ręcznie, a warto zauważyć, że jest gra dostępna jest w 60, a nie 24 i mniej klatkach na sekundę, w jakich dostępne były kiedyś podobne animacje, więc trochę tych obrazków było, a każdy z nich to nie tylko postaci na planie głównym, ale także te osadzone w tle. Oczywiście nie umniejszam tu grom wygenerowanym czysto komputerowo, ale w zestawieniu z faktycznym rysowaniem, ta bardziej tradycyjna forma robi większe wrażenie. Podobna sprawa ma się przecież z filmami poklatkowymi – chociaż nie są one tak popularne i często trafiają jedynie w pewną swoją niszę to chyba nikt nie odmówi im ogromu pracy i wkładu, a przy tym poczucia uroku i nostalgii filmów z naszego dzieciństwa. Tu rodzi się w mojej głowie pewna konkluzja. Skoro filmy, powiedzmy Gnijąca Panna Młoda Tima Burtona czy idąc nawet jeszcze dalej – ostatni głośny Twój Vincent, gdzie każdy kadr, klatka po klatce, uważane są za „rzeczy” typowo artystyczne to dlaczego Cuphead nie miałby być? Odpowiedź nasuwa się sama.

Finalnie Cuphead to najzwyczajniej tytuł w który warto zagrać. Zarówno ci spragnieni prostej w założeniu, ale przy tym piekielnie trudnej rozrywki znajdą coś dla siebie jak i ci szukający po prostu ciekawego doświadczenia audiowizualnego. Warto się temu poddać, bo śmiem twierdzić, że jest to jeden z ważniejszych tytułów ostatnich lat, a już na pewno jeden z bardziej reprezentatywnych dla całej branży gier video na zewnątrz.


Assassin’s Creed – recenzja

Pierwszy raz z serią Assassin’s Creed miałem styczność na platformie Symbian w okolicach 2010 roku. Była to całkiem fajna platformówka podobna do wydanych wcześniej części Księcia Persji, gdzie skakaliśmy, wykonywaliśmy akrobacje i ciachaliśmy mieczykiem. Z samą serią nie zaznajomiłem się nigdy szczególnie oprócz kilku sesji w część czwartą, która jak na razie jest moją ulubioną, nawet jeśli jest słabym Asasynem. Nigdy jednak nie lubiłem zaznajamiać się z serią gier od jej środka, świadomy, że mogę ominąć część wątków i drapać się w głowę, gdy tylko ktoś wymieni postać z poprzedniczki. Dlatego podchodząc znowu do tej serii postanowiłem zacząć od początku. Samego początku.

Seria z dzisiejszej perspektywy nazywana jest zabójcą Księcia Persji, ale trzeba przyznać, że potrafiła wykorzystać zasoby ze starszej franszczyzy i doprawić ją w swoje unikalne elementy, które stały się wizytówką serii do dziś. PoP dostał później co prawda dwie części – jedna będąca swego rodzaju rebootem i Zapomniane Piaski będące jednak tak słabą pozycją, że pogrzebała ona serię od 8 lat.

Pierwszy Asasyn jest według mnie synonimem do wyrazu monotonia, ale zaczyna się całkiem fajnie. Oto Altaïr Ibn-La’Ahad zostaje wysłany przez swojego mentora Al. Mualima do Jerozolimy wraz ze swoimi przyjaciółmi – Malikiem i Kadarem, którzy mieli znaleźć pewien artefakt. Podczas tej wyprawy Altair złamał zasadę zakonu – „nie odbieraj życia niewinnemu”. W pewnym momencie zauważył jednak Roberta de Sable – wielkiego mistrza zakonu Templariuszy, którzy od tysięcy lat są w koalicji z zakonem Zabójców. Mimo ostrzeżeń jego przyjaciół rzuca się na Roberta, który zastawił pułapkę na niego i jego przyjaciół. W wyniku tego Kadar ginie, a my zostajemy zdegradowani do najniższej rangi w zakonie. Aby odzyskać szacunek w szeregach zabójców musimy zabić dziewięć osób, dosyć potężnych osób stojących po stronie zakonu Templariuszy.  Ruszamy więc do kilku znanych w średniowiecznej Azji Mniejszy i wykonujemy zadania mające na celu zbliżenie się do naszej ofiary, która w każdym przypadku okazuje się mniejszą lub większą szują, która uwielbia sprawiać ludziom cierpienie i zabijać niewinnych ludzi.

Z drugiej strony okazuję się, że naszym bohaterem jest niejaki Desmond Miles, na którym firma Abstergo Industries wykonuje pewnego rodzaju badania przy użyciu urządzenia zwanego Animusem, które pozwala cofać się całe milenia wstecz i odkrywać przodków naszego bohatera i przeżywać ich wspomnienia z perspektywy pierwszej osoby. Sekcje te są tak nudne, że polegają na chodzeniu od łóżka do maszyny i tak w kółko z ewentualnymi rozmowami pomiędzy Desmondem, a doktorem, a jego asystentką. Wątek ten jest jednak niezwykle ważny i zostanie rozbudowany w kolejnych częściach.

Monotonią pierwszego Asasyna jest niestety rozgrywka,  która sprowadza się do kilku jedynie rzeczy – wybranie się do odpowiedniego miasta, zebranie informacji o ofierze poprzez wykonanie trzech misji pobocznych, a następnie wykonanie zamachu i w sumie to jest często najlepsze, bo musimy wykorzystywać umiejętności naszego bohatera, który potrafi wspinać się po ścianach, a także w sumie ważniejsze wtopić się w tłum, żeby zgubić patrolujące okolicę oddziały. Do dyspozycji oddano nam także kilka broni z mieczem i tajnym ostrzem na czele, które pomogą nam w bezpośredniej walce uporać się z przeciwnikiem. Niestety wiele z tego wyposażenia jest zablokowane na początku, a kontry uczymy się dopiero po zabiciu pierwszego templariusza, co jest trochę do dupy. Wielu ludzi nie lubi systemu walki z tej gry, ale osobiście przez ten cały filmowy aspekt, że „atakujemy go pojedynczo” staje się to niezwykle rajcujące i miło jest od czasu do czasu powalczyć, nawet jeśli czasami robi się to monotonne. Altair nie potrafi co prawda niektórych akrobacji Księcia z chodzeniem po ścianie na czele, ale robi zwykłe czynności o wiele szybciej i z większą gracją. Sama gra posiada różne misje poboczne z całym tym ratowaniem ludzi z opresji straży, co jest niezwykle fajne, bo zdobywamy przychylność tych ludzi i możemy dzięki temu łatwiej uciec straży, gdy mężczyźni odwracają jej uwagę swoimi wybrykami. Sam wykonywałem te zadania, bo chciałem, aby licznik czasu w grze był troszkę większy, więc często lubiłem wspinać się na punkty widokowe, aby synchronizować obszary i obserwować piękne średniowieczne miasta z wysoka. Fajną cechą mojego egzemplarzu jest fakt, że jest on z faktycznym polskim dubbingiem, gdzie w Altaira wcielił się Jacek Kopczynśki, który nadał tej postaci niezwykły charakter, ale także innym postaciom pierwszo i drugim planowym nadawano charaktery, szczególnie w momencie ostatecznej rozmowy Asasyna ze swoją ofiarą, gdzie zdradza ona wszelkie swoje myśli o zabójcy, czy planach Templariuszy. Jest to niezwykle klimatyczne i daje do rozkminiania, czy aby na pewno ta osoba była taka okrutna?

Nie sądzę, że pierwszy Asasyn jest słabą grą, bo na pewno nie, wtedy zapewne seria skończyłaby się pewnie na pierwszej części. Jest po prostu przeciętniakiem, przez bardzo prostą rozgrywkę, która równie dobrze zadebiutować mogłaby na automacie, żeby przy każdej następnej ofierze klient musiał rzucać coraz więcej złotówek do maszyny. Ale to właśnie dzięki tej części kolejne są już o wiele lepsze doszlifowując kolejne elementy, a fabułę zamienić w styl bardziej odpowiadający GTA, a także rozbudowując wątek głównego bohatera Desmonda Milesa. Niedługi czas rozgrywki sięgający maks z 10 godzin bez wykonywania pobocznych zadań, czy nudne sekcje podczas pobytu w laboratiorach firmy Abstergo. Z drugiej strony to wspinanie się po budynkach i ucieczki sprzed uwagi strażników, czy bardzo dobry polski dubbing. Osobiście polecam jedynie tym, którzy chcą zaznajomić się z serią tak jak ja, bo w innym przypadku nie ma większego sensu odpalania jej, chyba że serio podoba nam się taki model rozgrywki i klimaty średniowiecza.

 


Keep your eye on the jungle, Jack – FAR CRY

Do tej gry nie potrzebuję dłuższego wstępu, bo podążała za mną od czasów mojego pierwszego komputera i zawsze uważałem ją za kamień milowy w gatunku FPS, że jest to gra niezwykła. Na listach najlepszych gier na słabe komputery zawsze załapywała się do co najmniej jednej odpowiedzi. Gdy przesiadłem się na laptopa Far Cry już był na tyle starą grą, że nie chciało mi się do niej wracać. Dopiero na fali „bezgrowia” postanowiłem po ten tytuł sięgnąć. I naprawdę drapię się po głowie i zastanawiam się, pod jakim względem była ona rewolucyjna? Niemądry młodszy ja.

Nie było żadnych powodów, żeby ludziom wychowanym na Far Cry nie wierzyć, bo z gry od początku rozlewa się bardzo ładna grafika będąca jedną z najlepszych w swoim czasie, której mogli dorównać nieliczni. Wyobrażam sobie uczucie ówczesnych grając w tą pozycję i moment w którym wyszli z tunelu na początku rozgrywki. Po prostu zbierali oni szczęki z podłogi, bo woooow. Nawet posiadacze starszych sprzętów mogli w dużym stopniu doznać jego wyjątkowości. Był to pewnie także jeden z argumentów zwolenników PCMR przeciwko konsolowcom, bo nie dało się osiągnąć takich rezultatów, ani na PS2, ani na Xboxie. Co prawda wydano niedługo potem spin-off w postaci Far Cry: Insticts, ale lepiej o tym koszmarku tutaj nie mówić. Ale dla mnie grafika to nie wszystko, bo lubię sobie w grze postrzelać, jeśli mam do tego dobry powód. A fabuła w grze jest niezwykle szczątkowa, bo Jack (my) jest właścicielem łajby, która urządza wycieczki dookoła tropikalnej wyspy. Wynajmuje nas fotoreporterka, która chce zbadać sprawę dziwnych zjawisk zachodzących tam ostatnimi czasy. Nasza łajba zostaje zniszczona przez najemników, a my trafiamy na jedną z tych wysp i podążając ślepo za rozkazami czarnoskórego elegancika w słuchawce wypełniamy kolejne zadania zabijając przy okazji zastępy żołnierzy i później także mutantów. A ci najemnicy są zaprogramowani według wytycznych operatora koparki. Gdy zabijesz po cichu jednego z nich to jest spoko, reszta pozostanie na swoich pozycjach, nawet jeśli ciało ich towarzysza leży obok nich. Ale gdy nie uda ci się zabić przeciwnika w ciągu 2 sekund to wszyscy w przełomie najbliższych dwóch kilometrów znają twoje dokładne położenie i zaczynają na ciebie biegnąć jak banda Lemingów strzelając przy okazji. Co z tego, że zanim zdążą dobiegnąć to połowa z nich straci już życie. Albo gdy skitrasz się na rogiem to beztrosko będą wbiegać ci pod celownik. Jednak najbardziej denerwującą sytuacją jest ta, w której spotyka się żołnierza bądź mutanta z wyrzutnią rakiet, którzy beztrosko odpalają pocisk jeden za drugim. To jakby muchę latającą w pokoju zabić za pomocą granatu.

I może sprawiać wrażenie, że ja pierwszego Far Cry nie lubię, jednak tak do końca nie jest. Nie mogę powiedzieć, że w żadnym momencie nie czułem satysfakcji z przechodzenia tej gry. Ani Punktowy ostrzał pojedynczymi pociskami z M4 był niezwykle rajcujący, a przechodzenie kolejnych etapów dawało mi satysfakcję. Możliwość jazdy równymi rodzajami pojazdów była też całkiem fajna, bo przyśpieszała podróż pomagała w eliminowaniu kolejnych przeciwników. Podobała mi się też całkiem postać głównego bohatera przypadkowo zamieszanego w całą tą intrygę i chcący zakończyć to jak najszybciej. Muzyka także jest niezła, bo daje klimat, szczególnie w momentach, gdy jesteśmy otoczeni przez wrogów zapuszczony jest kawałek symulujący zagrożenie, napięcie.  Jestem dumny, że mogę dodać tą grę do kolekcji ukończonych gier, lecz na pewno nie zamierzam odświeżać jej prawdopodobnie nigdy, bo nie zapadła mi jakoś szczególnie w pamięci, oprócz momentu w którym kobieta kąpię się pod wodospadem (Hue). Jak dla mnie nie odpalajcie tej gry, jeśli naprawdę nie czujecie potrzeby, żeby w nią zagrać, bo nie oferuje jakiś niesamowitych przeżyć i nie ma, aż takiego klimatu. Według mnie lepiej jest sprawdzić wydanego w podobnym czasie Dooma 3, Half-Life’a 2 albo inny dowolny FPS z tamtego okresu.