Bede grau w gre! – Tomb Raider

Lata 90. XX wieku były fascynującym okresem dla branży gier wideo – w tamtym czasie niemal co kilka miesięcy wychodziła gra, która na swój sposób była innowacyjna. W 1996 wyszła jedna z takich gier – mianowicie obiekt naszej dzisiejszej recenzji, czyli pierwszy Tomb Raider, w którym wcielamy się w znaną przede wszystkim ze swoich wielkich atrybutów panią archeolog Larę Croft, która była inspirowana kultowym filmami o Indianie Jonesie. Sam wcześniej nie miałem większej styczności z tą serią – widziałem urywki filmu bazowanego na grze, gdzie w bohaterkę wcieliła się Angelina Jolie, ale był to zwyczajny crap. Na początku tamtego roku, gdy zdechł mi mój wcześniej komputer postanowiłem zgrać sobie na USBi odpalić na PS2 grę z podtytułem Legend. Ku mojemu zaskoczeniu gra sprawiła wrażenie bardzo grywalnej i choć nie przeszedłem jej wtedy głównie przez niewczytujące się tekstury (szybkość USB 1.1) to postanowiłem rozpocząć swego rodzaju krucjatę i przejść wszystkie tytuły z wymienioną wyżej. Zacząłem, więc od najstarszej części, którą zakupiłem na Allegro za marne 2,50 PLN. Tak, oto przechodzimy do recenzji.

Fabuła w grze, aż prosi się o dobrą penetrację grobowców. Jako znana archeolog podczas pobytu w hotelu w Kalkucie dostajemy zlecenie od Larsona Conwaya, który pracuje dla Natla Technologies. Celem naszym będzie grobowiec Qualopeca położony w Peru i odnalezienie tajemniczego artefaktu zwanego Scion. W miarę naszych postępów odkrywamy, że nasi dotychczasowi zleceniodawcy nie mają dobrych zamiarów – po zdobyciu w/w przedmiotu atakuje nas Larson i mówi, że części tego starożytnego znaleziska jest więcej i są one porozrzucane po całym świecie. Zadaniem Lary w tym momencie staje się znalezienie pozostałych części, zanim zrobi to Natla.

Gra na swoje czasy robiła wielki szum swoją niezwykłą grafiką, którą do tej pory mógł pochwalić się tylko Crash Bandicoot, lecz on trzymał się bardziej kreskówkowego tonu podczas gdy stylistyka Lary miała przypominać grobowce i inne tego typu miejsca wzorowane na tych z trylogii o Indianie Jonesie. Dzisiaj niestety gra nie przeszła dobrego testu czasu i wygląda dziś po prostu brzydko, ale to głównie przez słabiutką wersję Steamową tytułu – na PSOne wszystko wygląda ładniej. Do ukończenia mamy 15 poziomów podzielonych na 4 lokacje – Peru, Grecja, Egipt oraz Atlantyda. I trzeba przyznać klimat tych miejsc został zachowany, gdy podczas przechadzki na przykład po Peru spotykamy zaśnieżone jaskinie w mroźnych Andach pełnych odwołań do tamtejszej kultury Inków, czy chociaż mrożące krew w żyłach poziomy w Atlantydzie, gdzie ścianami są bulgaczące pokłady krwi. Od razu buduje to poważny klimat rozgrywki, a plansze zbudowane są z wielkim przywiązaniem i są całkiem duże, co czasem może powodować, że się możemy zgubić. Ja sam czasami korzystałem z Let’s Playów innych graczy na YouTube.

Do dyspozycji dostajemy 4 bronie – podstawowe Pistolety z nieskończoną amunicją (najnowszy wynalazek), Shotgun, Magnumy będące lepszą wersją Pistoletów oraz najpotężniejsze Uzi. Wszystkie bronie uzyskujemy z czasem zwykle odnajdując je na mapie rozrzucone przez jakiegoś innego podróżnika, który wygląda na to, że ze swojej wyprawy nie wrócił. Dziwne wg. mnie jest to, że w grobowcu, czy świątyni zamkniętej na cztery spusty od tysięcy lat można odnaleźć amunicję porozrzucaną po kątach. Do znalezienia są także apteczki, które odnawiają nasze zdrowie i zwykle bywają one w tych samych miejscach co paczki z amunicją. Jeśli zboczymy trochę z głównej ścieżki poziomu możemy natknąć się na sekrety w postaci kolejnych ammo-packów i apteczek plus ładnie prezentuje się to na końcu poziomu.

Jeśli jest coś słabego w tej grze to jest to głównie wersja Steamowa tej gry odpalana przez emulator DOSBox. Gra jest wykastrowana z większości dźwięków przez co nie zachwyca audio składające się z głównego motywu oraz z nielicznych krótkich utworów budujących napięcie. Problemem jest to, że chodzimy w ciszy, lecz sprawę może załatwić wersja PSOne, która posiada cały soundtrack i jest prawdopodobnie najlepszą wersją tej gry ze wszystkich platform.

Ja osobiście bardzo polubiłem Larę za jej wyjątkowy styl pięknych akrobacji przy wspianiu się na kolejne szczeble, różnych fikołków, które przypomniały mi grę Total Overdose, a każdy ukończony poziom dawał niezwykłą satysfakcję. Problemem Lary akurat jest platformówkowa część – nie zawsze udawało mi się przeskoczyć na kolejny szczebel, gdyż nie da się dokładnie określić, czy musimy biec sprintem, czy musimy odbić się tuż z końca platformy by udało nam się wskoczyć dalej, a żeby Lara nie strzeliła kopytami. Kuleje także jej wersja Steam, która jest bardzo słabym portem i nie ma w nim wszystkich funkcji z oryginału. Nadrabia za to swoją ceną, gdzie na Allegro można kupić klucz do platformy Valve za niecałe 3 złote. Jednak jeśli chcemy czegoś więcej to polecam zaopatrzyć się w wersję PSOne. A dla tych którym grafika sprzed 20 lat wypala dziury w oczach polecam ogranie wydanego 10 lat po premierze oryginału dobrego remake’u pierwszej części. Polecam.

 


Wiesz, że nakarmię Cię ziemią? – Robin Hood: Legenda Sherwood

Kilka miesięcy temu w growym światku niemałe zamieszanie zrobiła gra Shadow Tactics: Blades of the Shogun, która trzeba przyznać była laurką dla fanów leciwych Commandosów czy Desperados tworzonych pod koniec ubiegłego stulecia i na początku obecnego. Spellbound oprócz świetnej przygody na dzikim zachodzie wypuściła także świetną grę o człowieku, „który zabiera bogatym i rozdaje biednym”, czyli Robin Hood: Legenda Sherwood nawiązująca do angielskich legend o tej postaci, który walczył u boku króla Ryszarda Lwie Serce w trzeciej krucjacie do Ziemi Świętej. Gra bierze najlepsze rozwiązania z wcześniejszego tworu studia i dodaje niego więcej rozwiązań czyniąc z niego grę po prostu wspaniałą i kultową. Osobiście nie było to moje pierwsze spotkanie z Robinem – pierwszy raz miało to miejsce na moim ukochanym Pegazusie około 13 lat temu dzięki świętej grze Super Robin Hood, którą posiadałem i często pogrywałem, lecz z racji jej wysokiego poziomu trudności nigdy nie udało mi się jej ukończyć.

Fabuła w grze jest niezwykle prosta – Robin z Locksley powraca po kilku latach do swojego rodzimego Lincoln przy czym wplątuje się w intrygę zawiązaną przeciwko Ryszardowi oraz staremu porządkowi. Głównemu bohaterowi odebrane są wszystkie ziemie po ojcu, który został zamordowany przez zdrajców narodu, a on sam musi zacząć ukrywać się w borach Sherwood wraz ze wcześniej znanym sobie przyjaciółmi, którym również nie podoba się nowa władza. Tam rozpoczyna się ich dobroduszna praca i próba pokrzyżowania Janowi planów.

Wszystko to sprowadza nas do rozgrywki, która jest typową skradanką, gdzie musimy planować każdy swój ruch umyślnie, bo na przykład pozostawione na ziemi ciało wroga może zainteresować żołnierzy szeryfa i przez to cały teren może być przeszukany, a my jeśli się nie ukryliśmy to zostaniemy odkryci. Na szczęście nie jesteśmy bezbronni w tym boju, gdyż każda z postaci występujących w grze ma swoją własną gammę ruchów, którymi można eliminować wrogów po cichu i bez żadnego hałasu, a następnie przenosić ich ciała w takie miejsca, by ich ciała nigdy nie zostały odkryte. Możemy także zwabiać żołnierzy za pomocą różnych przedmiotów, jak na przykład sakiewki z monetami, czy bukłaka z zimnym piwem, po wpływem pokusy stają się bardzo łatwymi celami. Do naszej dyspozycji w grze oddano 5 lokacji + 3 w borach Sherwood, które były największymi grodami Anglii w tamtych czasach. Na każdej z nich będziemy musieli wykonać odpowiednie cele związane głównie z fabułą gry, co może nam zająć trochę czasu, by zlikwidować wszystkich strażników z drogi, lecz przy powrocie nie będziemy mieli już z tym problemu. Po zakończonej misji wyświetla się okienko z naszymi statystykami – ile pieniędzy zebraliśmy, czy ilu nowych wojaków dołączyło do Wesołej Kompanii, z czym ci ostatni zależni są od wskaźnika uratowanych żyć, czyli ilu strażników pozostawiliśmy przy życiu – im wyższy ten wskaźnik, tym więcej ludzi będzie chciało się do nas przyłączyć. Z drugiej strony zabijanie przeciwników może skrócić poziom o dobrych kilka minut ALE. Poziomy też zachęcają do eksploracji, w której mogą nam pomóc porozrzucani po mapie żebracy, którzy za skromny dar pieniężny są skłonni powiedzieć wszystko, co wiedzą co może pomóc nam zdobyć dodatkowe pieniądze, odkryć część mapy skąpaną we wrogach, czy powiedzieć nam o artefaktach, które mają pomóc Janowi w objęciu tronu, lecz odebrane przez nas już raczej nie.

Fascynujący jest post-misjowy powrót do Sherwood, gdzie zastajemy obozowisko stworzone przez przyjaciela Robina w celu ukrycia się przed szeryfem i księciem Janem. Przebywający tam członkowie bractwa nie muszą stać bezczynnie, gdyż obóz jest bardzo podatny na interakcje, więc bezczynni ludzie mogą tutaj szkolić się w walce, łucznictwie, zbierać zioła, biesiadować i wiele innych, które odblokowują się wraz z popychaniem fabuły do przodu. Po ukończeniu misji będziemy mogli zobaczyć, co udało im się wytworzyć przez ten czas. Biednie za to wypadają misje poboczne, gdzie zwykle musimy obrabować konwój szeryfa lub poborcę podatkowego, bo zbieramy pieniądze na bardzo szlachetny cel. Jako że są oni na naszym podwórku to pobratymcy Robina przygotowali dal niego pewne ułatwienia w postaci wykopanych dołów, ustawionych siatek, czy własnej pomocy, której mogą użyczyć, gdy tylko on lub ktoś z jego paczki strzeli w kółko strzeleckie. Problem z nimi jest taki, że wieją one wtórnością i po kilku próbach sam wolałem wbiec w największą grupkę wrogów, ogłuszyć każdego, zabrać haracz i wrócić do Sherwood.

Świetny klimat buduje również polski dubbing, który wgrałem na własną zachciankę i sentyment. I trzeba przyznać, że jest on jak najbardziej legendarny i pewnie stoi na równi z tym do serii Gothic. Przy niektórych tekstach Kompanii nie można się nie zaśmiać, a „Chodź, pomacam Cię moim cepikiem.” musiało mnie kiedyś doprowadzać do płaczu. Po zagraniu w grę z tym dubbingiem nie potrafiłbym już odpalić tej gry w jej wersji angielskiej.

Osobiście wolę Robin Hooda od Desperados z jednego powodu – ta druga była niezwykle trudna do ukończenia nawet na najłatwiejszym poziomie trudności – gdy zostaliśmy odkryci to od razu dostawaliśmy serię z rewolweru od naszych oprawców, a wrogów na mapie było za dużo, by ich wszystkich ogarnąć. Sam przeszedłem w niej tylko 3 poziomy męcząc się strasznie przy tym drugim. Robin Hood nie ma takiego problemu pewnie głównie dlatego że dzieje się normalnie około 700 lat przed czasami opisywanymi w Desperados. Rewolwerowców tutaj nie ma. Nawet łucznicy i kusznicy nie sprawiają takiego problemu, gdyż na najniższym stopniu trudności po pewnym czasie od potyczki nasze zdrowie jest automatycznie uzupełnianie. W tej drugiej również po naszym zabiciu misja automatycznie kończyła się porażką, lecz w Robinie zastąpiono to w postaci możliwości pobudzenia naszych kompanów do działania po daniu im czterolistnej koniczyny, które dostajemy zwykle za dobre uczynki okazane mieszkańcom miast i misjom pobocznym.

Problemem gry jest natomiast jej niska kompatybilność z nowym sprzętem – grałem w wersję na Steam, która załączyła mi ją z liczbą klatek na poziomie około 10. Dopiero po godzinie i użyciu pewnego programu udało mi się zmusić ją do działania, niestety nie w trybie szerokiego ekranu i z błędami graficznymi podczas przesuwania myszki po ekranie. Drugi problem gry to przestarzała już grafika, lecz tutaj nie ma co się dziwić, bo według mnie dobra strategia zwyczajnie jej nie potrzebuje, lecz gdy przybliżymy kółkiem od myszki najbliżej planszy to będziemy mogli nawet policzyć kilka pikseli, lecz jeśli jesteście tacy jak ja to nie sprawi wam to żadnego problemu.

Robin Hood: Legenda Sherwood zestarzał się całkiem dobrze mimo już 15 lat na karku i jest to nadal kawał dobrej gry, mimo że grafika nie powala i może być problem z odpaleniem na nowszym sprzęcie, lecz nadrabia to świetnym pomysłem na rozgrywkę i swoim humorem, który w polskiej wersji jest szczególny i bardzo nostalgiczny, a sama fabuła poprowadzono jest w sposób bardzo inteligetny. Jest to pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się fana retro. Zdecydowanie warta polecenia.


Królewski Real 2016/17!

Dla fanów Realu Madryt sezon 2016/17 był niezwykle udany. Klub sięgnął po Klubowe Mistrzostwo Świata, odzyskał Mistrzostwo Hiszpanii, wygrał po raz 12 Ligę Mistrzów oraz stał się pierwszym i jedynym jak do tej pory klubem, który obronił ten puchar w nowej formule, a  warto jeszcze przypomnieć o sięgnięciu na początku sezonu po Superpuchar Europy. Wszystko to wraz z posiadaniem w składzie najlepszych piłkarzy na świecie z liderem Cristiano Ronaldo na czele, który możliwe, że właśnie zapewnił sobie 5 Złotą Piłkę czym zrównałby się z innym geniuszem futbolu – Leo Messim, napawa kibiców Królewskich dumą i optymizmem.

Dla mnie ubiegły sezon w jego trakcie był strasznie niepewny. Prawda, Real był faworytem w większości rozgrywek jednak zarówno ta presja jak i gęsty terminarz budził pewne obawy. Sporo graczy często łapało kontuzje przez co albo nie mogli znaleźć odpowiedniej formy albo nie byli po prostu do dyspozycji trenera, przez co niektóre pozycje praktycznie nie miały zmienników. Tym bardziej, że im dalej w las czyt. ostatnie kolejki czy finały pucharów, nadal nie gwarantowały zwycięstwa – Realu nie zadowala finał, trzeba go jeszcze wygrać. Na szczęście dobra taktyka Zidane’a, świetna dyspozycja kluczowych graczy dla zespołu w najważniejszych momentach oraz rotacje w składzie przyniosły upragniony sukces. Rotacje to szczególnie ważna sprawa przy tak długim terminarzu, nawet Ronaldo musiał się bardziej oszczędzać, a do głosu dochodzili także młodsi zawodnicy, którzy dostawali swoje szanse na grę. Niektórzy z czasem wykrystalizowali się jako zawodnicy do odejścia – dziś z nami nie ma już m.in. Pepe (nie dogadał się z klubem w kwestii kontaktu), Coentrao (więcej czasu spędzał z medykami niż na boisku), Moraty (świetny piłkarz, numer dwa w klubie pod względem strzelonych goli, ale nadal ciężko wygryźć ze składu BBC, a on sam nie chciał być zmiennikiem), Jamesa (zniżka formy, przesyt w środku pola, wyżej od niego był Isco czy Lucas) czy Danilo (zmiennik Carvajala, solidny pod koniec sezonu, jednak poszedł za częstszą grą do innego klubu). W ich miejsce przyszli raczej młodzi gracze wracający z wypożyczeń, którzy dopiero pokażą na co ich stać w naprawdę wielkiej piłce. Pieniądze wydane zostały, jak do tej pory, jedynie na Theo Hernandeza za 30 mln z Atletico oraz Daniego Ceballosa za 17 mln z Betisu Sevilla. Nie są to astronomiczne sumy. Czy przyjdzie jeszcze jakiś duży transfer? Czy ktoś jeszcze odejdzie? Czas pokaże.

Sezon 2016/17 był dla mnie szczególny także z innego powodu. Ogólnie za datę rozpoczęcia swojej przygody z kibicowaniem Realowi Madryt uznaje Mistrzostwa Świata 2006 w Niemczech i tak, wiem, że są to zawody gdzie grają reprezentacje, ale ogólnie był to pierwszy mój tak duży świadomy turniej, który oglądałem i kibicowałem reprezentacjom, gdzie grali zawodnicy Królewskich z Zidane’m, Figo, Ronaldo, Beckhamem, Raulem czy Roberto Carlosem na czele. Po mistrzostwach przyszedł sezon 2006/07 co daje nam równe 10 lat kibicowania Realowi. Oczywiście, piłkarzy i tak dalej znałem już wcześniej, ale nie na tyle by móc powiedzieć, że konkretnie im kibicuje. Przez tę dekadę były różne chwile – zarówno te piękne z la Decimą na czele, z rozpoczęciem nowej ery galacticos, z przyjściem Ronaldo, Kaki, piękną końcówką ostatniego mistrzowskiego sezonu Carlosa i Beckhama czy objęciem stanowiska trenera przez Zidane’a, jak i te bardzo ciężkie, jak lata posuchy w Lidze Mistrzów, nieszczęsna granica 1/8, pudła Higuaina, 0-5 i 6-2 z Barcą, porażka z 0-4 III-logowym Alcoronem… wszystko to składa się na cały obraz kibicowania klubowi w różnych dla niego momentach. Oby przez kolejną dekadę i dłużej Real zapewniał swoim kibicom różne, piękne emocje, bo kibicowanie, ogólnie zespołom, każdy swojemu, to jedno z najfajniejszych zainteresowań jaka może człowieka spotkać i jakie może mieć. Serio. Spróbujcie sami


TOP 10 gier Java, tak na luźno.

Jakiś czas temu na tej stronie pojawił się wpis o moim TOP 10 gier konsoli Pegasus (ew. NES). Kwestią czasu było tylko, aż pojawi się tu w sumie podobny artykuł. Tym razem sięgam po platformę Java – generację gier na komórki, która swojego czasu również była dość dużym obiektem moich zainteresowań. Swoją drogą sporo siedziałem w telefonach tak na oko dekadę wstecz, lecz później wraz ze stopniowym wzrostem popularności telefonów systemowych hobby te coraz częściej się ze mną rozmijało. Dziś jednak nie o tym – przystąpmy do listy. Starałem się umieścić tu jedynie oficjalne porty gier, tak gwoli ścisłości. Lista niby jest na zasadzie, że 1 miejsce jest najlepsze i im dalej tym nieco gorsza gra, ale to bardzo umowne, szczególnie na dalszych pozycjach.

Miejsce 10: Might And Magic Mobile 2

Listę otwiera Might and Magic Mobile 2 od studia Gameloft uznawanego za jednego z lepszych twórców gier na tę platformę – posiadali stosunkowo dużo gier w swoim wachlarzu, w większości całkiem udanych. Wspomniana gra to typowy RPG – mamy swoją postać, która wraz z rozwojem fabuły nabywa nowe umiejętności, podnosi swój „poziom” i tak dalej. Wszystko to zbudowane jest w średniowiecznej scenerii ze smokami i magią i księżniczką w rolach głównych. Posiadała całkiem zręczne sterowanie, trochę zagadek logicznych i naprawdę wciągającą fabułę.

Miejsce 9: Splinter Cell Pandora Tomorrow

Splinter Cell Pandora Tomorrow (nawiasem również ze studia Gameloft) jest jedną z najlepszych skradanek na Javę, z resztą podobnie jak jej PC-towe odpowiedniki są przedstawicielem pewnego typu gier. W grze wcielamy się w tajnego agenta, który ma za zadanie wykonać swoją misję w możliwie jak najmniej głośny sposób. W akurat tej wersji szczególnie urzekła mnie kolorystyka – rzekłbym, że to jedna z najładniejszych na Javę gier, opierająca swoje barwy głównie o kontrast. Inne części również były niezwykle udane, ale ta zapadła mi w pamięci najbardziej.

Miejsce 8: Gothic 3 The Beginning

Kolejny RPG w tym zestawieniu, tym razem od HandyGames. Dla wielu legendarna gra na PC – ja osobiście nie miałem z nią tam zbytnio do czynienia, więc mogłem podejść do tytułu względnie świeżo. Wersja na Javę była naprawdę całkiem ciekawa grą, z dobrym humorem i wciągającą fabułą. Cieszyła otwartość świata i pewna dowolność wykonywania zadań. Mógła wkręcić na naprawdę dłuższy czas.

Miejsce 7: Car Jack Streets

Co do tego tytułu to kwestia połknąć bakcyla na początku. Ogólnie Car Jack Streets od Tag Games polegał na tym, że mamy do spłacenia pewien dług u pewnego potężnego mafioza i codziennie (gra opiera się na czasie rzeczywistym, pobiera datę/godzinę z naszego telefonu) musimy spłacić pewną część, jeśli byśmy tego nie zrobili w podanym czasie, czyli przed upływem północy każdego dnia, była wysyłana za nami pogoń i gdy zginiemy to musimy całą grę przechodzić od nowa. Utrzymana w klimatach pierwszych odsłon GTA sprawdzała się znakomicie w misjach jakie były tam dostępne, a mowa o klasycznych misjach typu zabójstwo na zlecenie, kradzież aut, konwój, wyścig i tym podobne. No i końcówka gry jak już minie te kilka tygodni spłacania wymiata

Miejsce 6: Prince of Persia Classic

Prince of Persia Classic to odpowiednik klasycznego Księcia Persji m.in. z Pegasusa, tym razem wydanego przez Gameloft przy współpracy z Ubisoftem. Wszystkie pierwotne założenia są takie same, mamy w ciągu godziny uratować księżniczkę z rąk okrutnego czarnoksiężnika. Poprawiona jest mechanika gry, jej warstwa audiowizualna, całość została wzbogacona o nowe tryby gry, ułatwiające rozgrywkę. Kto zetknął się z tym tytułem już wcześniej, na starszych generacjach konsol, będzie czuł się tu jak w domu.

Miejsce 5: Wall-E

Możliwe, że dość niespodziewana gra w tym rankingu od nieistniejącego już giganta gier THQ. Wydaje się prostą gierką wydaną przy okazji premiery dużego filmu Pixara – nic bardziej mylnego. Jest to jedna z lepszych gier logicznych na Javę. Całość polega na dotarciu z punktu A do punktu B przy pomocy własnoręcznie skonstruowanej drogi, którą tworzymy, podobnie jak w filmie, z tego co znajdziemy, czyli głównie ze śmieci. Bardzo dobra gra z ciekawymi poziomami.

Miejsce 4: Sola Rola

Sola Rola to jedna z pogodniejszych i bardziej zwariowanych gier nie tylko na Javę, ale ogólnie w świecie mobilnej rozrywki. Wcielamy się tam w postaci kolorowych glutów, którym przyjdzie.. uratować wszechświat! Mnogość poziomów, ich projekt i warstwa audiowizualna robi naprawdę wrażenie. No i humor, którego tu nie brakuje. Szanuję także za sterowanie, bo dzięki takiej, a nie innej postaci głównego protagonisty sprawia ono prawdziwą frajdę.

Miejsce 3: Gangstar 2 Kings of LA

Pamiętam jak dziś jak bardzo wyczekiwałem premiery tej gry na pewnym forum – w końcu seria Gangstar od Gameloftu była dla Javy tym, czym GTA od Rockstara dla świata większego grania. Mnogość możliwości, pojazdów (motory!), a także niebanalne misje, ba, wybory moralne… Swoją drogą było widać w tym tytule strasznie dużo inspiracji GTA IV, które wyszło plus minus w podobnym czasie. Jak ściągać to od najlepszych!

Miejsce 2: PES 2009

PES 2009 od Konami występuje tu jako przedstawiciel najlepszej mobilnej symulacji piłki nożnej w tamtym czasie. Jednak nie to jest jest głównym atutem gry. Prawdziwą furorę robił tu tryb multiplayer przez bluetooth na którym spędziłem naprawdę wiele fajnych chwil z kolegami ze szkoły. Idealna i w sumie jedna z niewielu tak udanych gier multi na Javę.

Miejsce 1: Deep – Submarine Odyssey

Miejsce pierwsze nie mogło być inne. Deep 3D od studia Fishlabs to dla mnie bez wątpienia najlepszy tytuł w jaki miałem przyjemność zagrać na Javie. Wspaniała, nierażąca w oczy trójwymiarowa grafika, genialna fabuła, otwarty świat porównywalny wielkością z głośnym No Man’s Sky (no prawie) oraz cała możliwa otoczka sprawia, że z nostalgią patrzę dziś na ten tytuł. Bardzo brakuje mi go np. we współczesnej wersji na Androidzie, a i ogólnie szkoda, że studio z którego wyszła ta gra już nie działa już tak jak kiedyś.

Oczywiście nie są to jedyne warte uwagi gry w które grałem – wiele świetnych gier musiałem odrzucić, chociażby Ultimate Street Football, Nowhere czy Age of Empires III. Być może powstanie jeszcze kiedyś jakiś luźny wpis o innych paru tytułach – z resztą podobny przypadek jest z moją poprzednią topką, tam też sporo gier odrzuciłem, a warto o nich wspomnieć, ale to już za jakiś czas, będziemy o tym myśleć. A jakie były wasze ulubione gry na Javę? Jakie macie wspomnienia związane z tą platformą? Piszcie w komentarzach.


Linkin Park już nigdy nie będzie taki sam.

Chester Bennington, wokalista zespołu Linkin Park nie żyje. Odszedł w wieku 41 lat. Niech spoczywa w pokoju.

Nie wiem, informacja ta jakoś mnie dotknęła. Oczywiście to nie jest odosobniony przypadek, wielu ludzi, których znamy ze świata medialnego odchodzi. Wielu bardzo cenię i również są/były to ogromne straty, ale tu poczułem się jakoś tak dziwnie. Swojego czasu strasznie dużo słuchałem LP, głównie w latach gdy byłem gimnazjalistą i kawałki pokroju In the end czy A place for my head na stałe gościły na mojej playliście, a i dużo wcześniej znałem ten zespół. Podobała mi się cała otoczka tych piosenek, ich niecodziennie brzmienie, głos Mike’a Shinody czy samego Benningtona. I chociaż później z zespołem się już raczej rozmijałem, bo zmienili swoje brzmienie, a i mój gust również trochę ewoluował to ogromny sentyment pozostał na tyle, że słysząc konkretne piosenki przed oczami stoją mi różne sytuacje z przeszłości. Zdecydowanie światowej muzyce będzie go bardzo brakować.