Najlepszy film o Batmanie od czasu Mrocznego Rycerza!

Nie od dziś wiadomo (przynajmniej wśród tych, którzy mnie tam jakoś przynajmniej trochę znają), że interesuję się uniwersum postaci Batmana wytwórni DC. I o ile widziałem już naprawdę sporo zarówno filmów aktorskich, animowanych czy seriali o tyle na swojego rodzaju film absolutny trafiłem stosunkowo niedawno, bo i niedawno taka produkcja powstała. Mowa o dość niepozornym filmie LEGO Batman Movie.

Niech nie zmyli was akurat taka konwencja filmu. Z całą pewnością nie jest to film, który śmiało można obejrzeć z najmłodszymi – znaczy w sumie i można, ale wiele podtekstów czy odniesień do obecnej popkultury będą dla nich najzwyczajniej niezrozumiałe. Największą zaletą filmu jest jego samoświadomość – dostaje się praktycznie wszystkiemu co jest związane z Batmanem, przy czym wszyscy tam cały czas doskonale wiedzą, że są klockami co prowokuje sporo śmiesznych gagów. Wszystko to składa się na naprawdę dobry, głównie rozrywkowy film z całkiem niezłym przesłaniem.

Ogólnie dodatkowo nabrałem szacunku do tego filmu gdy zobaczyłem materiały zza kulis. Twórcom udało się stworzyć coś na wzór animacji poklatkowej, która niestety już nieco wyszła z użytku. Szkoda. Dodatkowo postanowili wprowadzić także elementy z innych filmów co w pewnych kulminacyjnych scenach naprawdę powoduje opad szczęki na podłogę. Swój egzemplarz kupiłem w jednym ze sklepów sieciowych i wydanych pieniędzy naprawdę nie żałuję.


To nie jest gra… chyba.

Jakiś czas temu w poszukiwaniu prostego tytułu do zagrania w przerwie między zajęciami / po nich, natrafiłem na grę o intrygującej nazwie There is no game. Dział w jakim się znajdowała oraz pozytywne recenzje skusiły mnie do sprawdzenia tej aplikacji na własnym sprzęcie i były to jedne z ciekawszych chwil jakie spędziłem ostatnio przy mobilnej wersji rozrywki.

There is no game wita nas (nie)ładowaniem ekranu głównego i głosem (tak, powinno w to się grać ze słuchawkami na uszach), że nie mamy zbytnio tu czego szukać, że lepiej porobić coś innego np. wyjść dwór czy poczytać książkę, bo najzwyczajniej nie jest to gra. Ten monolog trwa tak trochę, aż nie zachce się nam się po prostu poklikać po ekranie – wtedy to zaczynają dziać się rzeczy naprawdę różne. Zasadniczo wchodzimy w pewną interakcję ze wspomnianym głosem – coś na zasadzie klik = reakcja czy jak ktoś woli bardziej profesjonalnie Point’n Click, co z czasem buduje naprawdę przyjemny tytuł stricte logiczny z satysfakcjonującym zakończeniem. Cale przejście tytułu zajmuje nam max pół godziny podczas których przynajmniej ja nie raz się zaśmiałem, przynajmniej w duchu. Polecam gorąco. U mnie była to wersja na Androida, ale równie dobrze możemy zagrać w to np. za pośrednictwem swojej przeglądarki np. pod tym linkiem.


Vice City potrafiło się zestarzeć

Dziś rano przy śniadaniu, równolegle do pączka i herbaty, na ekranie mojego smartfona oglądałem po raz wtóry jeden z filmów Quaza, w którym myśl przewodnia to że gry starzeją się lepiej gdy są ładne stylistycznie, a nie technologicznie i gdy robią coś unikatowego, coś czego żadna inna produkcja wcześniej lub później nie zrobiła lepiej. Mając na uwadze to jak i moją słabość do Vice City, gdzie gra zajmowałaby pewnie wysokie miejsce w moim osobistym rankingu ulubionych gier, wziąłem właśnie ją na warsztat – jak zestarzało się Vice City i co jest w niej takiego co przyciąga graczy zarówno do wersji single jak i nieoficjalnego multi przez dobrą ponad dekadę.

Click!

Grand Theft Auto: Vice City z 2002 roku to jedyna tak głośna gra, która została osadzona w kolorowym świetle lat ’80 Stanów Zjednoczonych Ameryki. Okresu, do którego w moim przypadku nostalgia jest szczególnie mocna i wydaje mi się, że nie tylko dla mnie ale ogólnie dla ludzi w moim wieku i starszych. Ogromny wpływ miała/ma na to wszechobecna popkultura jaką jesteśmy od małego karmieni. Seriale typu Gliniarz i Prokurator, Drużyna-A, filmy osadzone w tym okresie czy w końcu złota era muzyki z praktycznie każdego gatunku sprawia, że dla wielu był/jest to okres wyjątkowy. I tu rodzi się pytanie. Czy jest jakiś duży tytuł w ramach kręgu gier video, który połączył to wszystko i który zrobił to lepiej niż Vice City?

Jako konkurencja na myśl przychodzą mi jedynie Hotline Miami, czy niedawny Beat Cop, lecz nie są to na pewno odpowiedni „przeciwnicy” dla Vice City – oba tytuły to raczej minigierki przy produkcji wielkiego R z gwiazdką i nie mówię tu tego, by im cokolwiek umniejszyć. Oczywiście, posiadają bardzo dobry klimat, warstwa audiowizualna tam to świetna sprawa, ale mówimy tu o zupełnie innej skali. I chociaż VC również z perspektywy czasu posiada swoje wady, tak i tak ma swoisty monopol, jeśli chodzi o podobne tytuły. Swoje trzy grosze dokłada także scena modderska, dzięki której tytuł staje się znacznie bardziej grywalny.

Klimat to w sumie też pojęcie stosunkowo ogólne. Wiadomo składa się na to wiele czynników. Weźmy taką muzykę. Vice City jak mało który tytuł posiada tak bogate pozycje jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową. Podobnie jest z innymi odsłonami GTA, niemniej każda dotyczy powiedzmy swojego okresu czasowego i jakby nie wchodzi sobie w paradę. Zasadniczo może to też jest klucz do sukcesu GTA jako ogólnie serii – nie mają tak naprawdę dla siebie godnej konkurencji, ba, mówimy nawet tzw. grach just like GTA. Ktoś rzuci VCS jako bezpośredni przeciwnik VC z rodzimego podwórka i w słusznie może fakt, że w tę część dane graczom zagrać jedynie na paru urządzeniach co trochę deklasuje tytuł i zostawia go mocno w tyle.

Osobiście zawsze mam ciarki jak widzę zwiastun Vice City na Androida w momencie gdy wchodzi kawałek Laury Branigan. I chociaż tytuł ten długo na moim telefonie nie zagościł (bo po prostu szukam innego typu gier jeśli chodzi o mobilną rozgrywkę) to i tak jest to jeden z lepszych zwiastunów gier dla mnie ogólnie, a już na pewno najlepszy zwiastun Vice City. Swoją drogą chciałbym poczytać kiedyś czego spodziewano się po tej wersji, jakie były oczekiwania. Internet nie był wtedy tak popularny, więc poszukiwania trzeba byłoby zacząć od czasopism. Niemniej jeśli ktoś obawiał się, że kolejna odsłona nie da rady dźwignąć sukcesu trójki, to obawiał się zdecydowanie niesłusznie.

Wiele wskazuje na to, że już za parę lat będzie dane nam do Vice City wrócić. Nie w jakimś modzie, rodem jak znamy VC Rage, ale w pełnoprawnym tytule. Kwestia tu jest jednak inna. Gra nie będzie osadzona już w latach ’80, lecz co pewniejsze pokaże nam miasto w uwspółcześnionej wersji, co wcale, a wcale nie zaburzy monopolu wersji z 2002 roku. I tak nadal Vice City będzie jedną taką grą, jedyną w swoim rodzaju, grą która nadal będzie czekać na swojego prawdziwego następcę. Tylko czy naprawdę go potrzebuje? Niech każdy odpowie sobie sam.


Pokémon Black – recenzja fana

Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o Pokémony to jestem naprawdę zdrowo jebnięty. Obejrzałem niemal wszystkie odcinki serialu (jest ich ponad 950!) i zaliczyłem większość kinówek (20). Wszystko to zaczęło się na początku obecnego stulecia, gdy Polsat zaczął puszczać pierwsze cztery sezony na swoim kanale w ramach bajkowego pasma. I tyle wystarczyło – wsiąkłem w to, jak w martwe bagno. Oglądałem prawie każdy odcinek, a intro każdego z pierwszych sezonów znałem na pamięć i do dziś większość z nich wywołuje we mnie ciary. Niestety z czasem w/w program zaprzestał puszczania kolejnych odcinków, a rolę tę przejął Jetix i jego następca Disney XD, którzy niestety nie byli dostępni dla mnie bez odpowiedniego odbiornika, na który nie było mnie wstać. W 2013 roku przyszedł w końcu stabilny internet, który przez cały czas utrzymywał stałą prędkość. Zacząłem pobierać odcinki z jakiegoś hostingu, a następnie odpalałem je na telewizorze, by przypomnieć sobie ten czar, który był ponad 10 lat wcześniej. Potem moim celem stało się obejrzenie wszystkich odcinków, a następnie dokładne śledzenie serii wraz z nowymi odsłonami. Po 4 latach prawie udało mi się ten cel osiągnąć. W latach 2009-2013, gdy nie miałem dobrego dostępu do stabilnego łącza dowiedziałem się o emulatorze popularnej wtedy kieszonsolki Game Boy Advance, na którą wydano kilka wersji Pokémonów i można było niczym Ash Ketchum wcielić się w trenera – wybrać ulubionego startera (Charmander!!) i zacząć swoją podróż do regionie Kanto. Z czasem przeszedłem również wersję Crystal i Emerald, więc moim kolejnym celem miały być odsłony dziejące się w regionie Sinnoh, lecz niestety one operowały na nowszym urządzeniu Nintendo – DualScreen, a jego emulator strasznie dławił się na moim sprzęcie, więc ten temat odpuściłem. Dopiero niedawno mój zestaw komputerowy wyraźnie wkroczył na nowy poziom, a ja będąc akurat wtedy w sezonie 14 serialu skusiłem się na Pokémon Black będący adaptacją 5 generacji stworków. I tu również usiadłem na dłużej…

W Pokemon Black zostajemy wysłani do domu piątej generacji stworków, czyli regionu Unova.  Nie odchodząc od standardowego schematu jesteśmy początkującym trenerem/trenerką, który ma rozpocząć swoją podróż i wybrać startera. Zaczynamy podróż, kolekcjonujemy drużynę, a także odznaki, w międzyczasie wtrącamy się w plany antagonistów – w tym regionie jest to Zespół Plasma, który pierze mózgi ludziom swoimi planami o stworzeniu własnego świata dla Pokemonów odseparowanego od ludzi. Tak naprawdę jest to tylko przykrywka dla ich niecnych planów. Oprócz nas do rywalizacji stanie także nasza dwójka przyjaciół – Cheren i Bianca, którzy trzeba przyznać są troszkę słabi i bez charakteru, jakby od początku wiedzieli, że nie będą mieli z nami większych szans przez co wiele brakuje im do takiego Garego z Fire Red. On był zawsze krok czy dwa przed nami do końca walczył z nami o prym w regionie, co nie udaje się rywalom z Black/White. O wiele lepiej wypada tutaj tajemniczy N, który jest liderem zespołu Plasma i spotykamy go często w trakcie podróży, lecz on jest wierny tezom głoszonym przez swoją organizację.

Sam region to bardzo ciekawe miejsce, jednak zbudowane na prostym schemacie – większość późniejszych miast skupiona jest wokół środka i aby dostać się z jednego do drugiego nie trzeba się wiele trudzić. Przypomina mi to bardzo region Kanto, gdzie jakaś połowa miast była rozmieszona na planie większego kwadratu i przechodzenie po między nimi nie sprawiało problemów. Początkowe miasta są również zbite niedaleko siebie, co prowadzi do szybkiej podróży między nimi. Poza tym Unova rozrosła się bardziej pewnie wraz z serialem animowanym, który trafił do emisji niemal rok po wydaniu gry dzięki czemu więcej terenu można obserwować w sequelu gry – Pokemon Black 2, gdzie dodano trzy miasta w lewym dolnym rogu, a także kilka na wschodzie. Fajnym zabiegiem wg. mnie był fakt, że na większej części Unovy występują tylko pokemony z tego regionu i nie ma śladu tam po żadnym wcześniejszym (poza wschodnią Unovą), co nadaje mu fajnego klimatu, bo trzeba przyznać lubię ten motyw skopiowany od Asha, gdzie nowy region to zupełnie nowa przygoa z zupełnie nowymi przyjaciółmi.

Muszę przyznać, że przed obejrzeniem serialu poświęconego tej generacji (sezony 14-16) oraz częściowemu ograniu gry byłem bardzo sceptycznie nastawiony do Pokemonów z nowszych generacji, bo ich design wydawał mi się dziwny – głównie przez to, że nie byłem wtedy na bieżąco z serialem i ciągle grałem w ukochane Fire Red. Ale po czasie stwierdzam, że trzymają one poziom i spośród nich bez większego problemu skompletowałem drużynę z którą podróżowałem. Z pośród starterów mój wybór padł na trawiastą Snivy ze względu na serial, gdzie takiego samego Pokemona miał Ash, a jej charakter tam jest po prostu boski i wpłynął tym na moją decyzję. Też przez to nie ewoluowałem mojego startera przez prawie całą grę, gdyż jej ostatnia forma – Serperior wg. mnie ma gorszy design niż pierwsza forma. Co do reszty to parę lat temu myślę, że wybrałbym Tepiga, bo kiedyś głównie stawiałem na typy ogniste w każdej generacji, lecz w miarę oglądania serialu to się zmieniło.

Mechanicznie gra to raczej to samo, co mogliśmy zobaczyć w Pokemon Platinum. Na moje szczęście i nieszczęście ograniczono liczbę ruchów Hidden Machine do 5, ale głównie przez to że wcześniejsze zamieniły się w Technical Machine, co moim zdaniem było zagraniem całkowicie idiotycznym, bo nie zawsze Pokemon któremu damy ten atak może nam się spodobać, lecz nie będziemy mogli zmienić decyzji, bo TMów można użyć tylko raz. Nowym rodzajem walk są tak zwane walki rotacyjne, gdzie nasi przeciwnicy wystawiają swoje trzy Pokemony przeciwko naszej trójce. Zasady są takie same jak w walkach 1 na 1, lecz tutaj możemy dowolnie żonglować Pokemonami, aby wystawiać tego, który na przykład jest skuteczny w walce z przeciwnikiem lub zgodny z naszą strategią. Problemem tych walk jest to, że jest ich bardzo mało i zdarzają się one w dużych odstępach. Pamiętacie przeczesywanie krzaczków w celu poszukiwania rzadkiego rodzaju stworka? W wersji czarnej opracowano nowy system szelestu. Polega ona na tym, że jeśli przebywamy dłużej niedaleko trawy, pływając na wodzie, czy chodząc po jaskini to na pewnej kratce obszaru pojawi się specyficzna animacja na przykład w/w szelestu czy kurzu wydobywającego się od kopiącego pokemona. Dzięki temu systemowi łatwiej jest złapać te rzadziej występujące Pokemony, gdyż występują one na takim obszarze zamiast bezsensownego szukania w trawie. Ja często wykorzystywałem ten system do levelowania swoich pociech. Problemem tego systemu jest tylko to, że w czasie dojścia na obszar występowania tego szelestu możemy zostać zaatakowani przez inny gatunek, a po walce wartość jest resetowana i musimy całą procedurę zacząć od nowa. Nowym bajerem jest również wprowadzenie pór roku zmieniających się w trakcie rozgrywki co kilkanaście, czy kilkadziesiąt dni, co wpływa znacznie na występujące pokemony – niektóre z nich spotykane są częściej zimą (głównie lodowe) niż latem. Nie szaleje również multimedialny gadżet Xtranseiver zastępujący Poketcha z DP, który bez podłączenia do internetu nie pokazuje wielu przydatnych informacji poza godziną. Czasami jedynie zadzwonią do nas nasi przyjaciele i przekażą nam różne informacje dot. tego co nas czeka, albo co musimy zrobić.

Grafika w grze to istny majstersztyk wyciskająca ostatnie krople z leciwego już DualScreena, a wcześniejsze odsłony serii Pearl/Diamond/Platinum wyglądają przy Black jak relikty przeszłości. Wszystkie Pokemony podczas walk są w pełni animowane, dodano wiele zmian kosmetycznych – na przykład jeśli nasz stworek zostanie uśpiony to zamknie oczy, a jeśli będzie sparaliżowany to wokół niego będą widniały wiązki elektryczności. Różnice widać przede wszystkim w miejscach takich jak Skyarrow Bridge, Castelia City czy Victory Road, gdzie serio dziwiłem się, że DS potrafił udźwignąć taką przestrzeń obracaną i skalowaną jednocześnie odpowiednio do pozycji gracza. Szczególnie widać to w Castelii – największym mieście Unovy, która jest podzielona na wiele ulic i tam ta funkcja używana jest najczęściej. Rozbudowano także koncept zdobywania odznak, gdzie w poprzednich częściach były to średniej wielkości obszary polegające na łatwym przejściu od wejścia do lidera. W Black dzięki grafice sale te są o wiele piękniejsze, a także bardziej funkcjonalne i w każdej z nich będziemy musieli rozgryźć system na którym opierana jest sala np. jedna z nich to wielka biblioteka po której musimy się przemieszczać klikając na odpowiednie przełączniki. Przeciwieństwem pięknej grafiki jest tutaj zdecydowanie trudność rozgrywki, która może sprawić trudności dziecku w wieku 5 lat, ale już wyżej to nie bardzo. Wielkie komnaty niektórych pomieszczeń prowadzą cię za rączkę i nawet w Victory Road trudno byłoby się zgubić przez liczne łatwodostępne przejścia. Brakowało mi tego aspektu z wcześniejszych generacji, gdzie gdy popełniłeś błąd to musiałeś się cofać do poprzedniej lokacji, a następnie wracać by wartość w kodzie zresetowała się i wszystko wróciło do stanu początkowego, a ty byś mógł zacząć od nowa.

Bardzo się cieszę, że zdecydowałem na zagranie w tą część, bo dała mi ona wiele satysfakcji podczas rozgrywki, a łapanie kolejnych kieszonkowych stworków było równie przyjemne, jak gdy pierwszym razem odpaliłem Fire Red kilka lat temu. Wspaniała grafika i ciekawa mechanika to na pewno plusy tej gry, które przyćmiewają wymienione przeze mnie wady, a przejście gry to jedna wielka satysfakcja. A ja co? Chyba muszę w końcu zacząć przechodzić Pokemon Platinum, bo wcześniej nie było okazji.

 

 


Czerwony Liverpool – czyli o zaakceptowaniu przyzwoitości – podsumowanie sezonu 2016/17.

Nawiązując do wpisu Piterusa, który podsumował sezon swojej ulubionej drużyny – Realu Madryt (oczywiście zachęcam do przeczytania). Pisał on w nim jaki ten sezon nie był dla Królewskich udany, no bo w końcu był. No to teraz czas, aby drugi redaktor coś skleił na temat swojego ulubionego klubu, ale jednak będzie to notka o nieco odmiennym nastroju. Jak wyglądał sezon 2016/17 Liverpoolu z perspektywy ich kibica?

Koniec sezonu 2015/16, Bazylea
Finał Ligi Europy, ostatnia nadzieja Liverpoolu na europejskie puchary w nowym sezonie, The Reds prowadzą po golu Daniela Sturridge’a. Koniec pierwszej połowy. Wszystko idzie zgodnie z planem, wynik mógłby być wyższe gdyby nie kilka kontrowersyjnych decyzji. Jednakże po wznowieniu gry Sevilla błyskawicznie wyrównuje Kevinowi Gameiro, a później na prowadzenie wyprowadza ich Coke. Ten sam zawodnik, kapitan Sevilli, przelewa czarę goryczy, jest 3:1 i piękna przygoda z europejskimi pucharami kończy się na finale, jednak bez happy endu.

Ale i w porażce i braku europejskich pucharu są pozytywy.
W końcu można w okienku poszerzyć skład, aby był gotowy do walki tylko na jednym froncie – w Premier League! W końcu Jurgen Klopp dawał szanse juniorom, aby jego pierwszy skład był gotowy na mecze w Lidze Europy.

Nadchodzi czas okienka transferowego
Nie było wątpliwości, że trzeba poszerzyć skład, aby regularnie bić się o najwyższe cele. Największe luki były w obronie. Choć do ekipy dołączył Joel Matip, to odszedł Kolo Toure, a z trenerem pokłócił się Mamadou Sakho. Klopp widział zastępcę w 29-letnim kapitanie reprezentacji Estonii, Ragnarze Klavanie, który o dziwo wypalił. Zamiast kupować upragnionego lewego obrońcę, Klopp postanowił ustawiać tam Jamesa Milnera, który radził sobie na tej pozycji poprawnie. To jednak zmniejszało konkurencję w środku polu, gdzie na pomoc przyszedł Georginio Wijnaldum z Newcastle United. Do klubu trafił także (z Southamptonu, a jakże) Sadio Mane, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Jednak z drugiej strony z klubu odeszli Christian Benteke i Joe Allen. Warto wspomnieć też o Lorisie Kariusie, młodym, utalentowanym niemieckim bramkarzu z Mainz, który zasilił szeregi The Reds, no i o kończącym karierze Alexandrze Manningerze, który przychodząc do klubu, był świadom swojej roli trzeciego bramkarza.

Czy to nowa potęga, czy wciąż została chimeryczność?
Nastroje kibiców były wesołe po wygranej inauguracji sezonu na wyjeździe z Arsenalem, jednak ci szybko zostali sprowadzeni na ziemię, wyjazdową porażką 0:2 z Burnley. Pojawiały się duchy przeszłości i zwątpienie, którego nie wymazały pucharowe zwycięstwo z Burton Albion, remis z Tottenhamem na wyjeździe, pokonanie Mistrzów Anglii i wyjazdowa wygrana z Chelsea. Wciąż każdy obawiał się jednak jak to będzie w starciach ze słabszymi, gdyż nadchodziły mecze w Pucharze Ligi z Derby County, oraz ligowe potyczki z Hull City i Swansea City. Jednak wszelkie obawy zostały rozwiane. „Barany” The Reds drugim garniturem ograli 3:0, z „Tygrysami” gładko wygrali 5:1, a z „Łabędziami” musieli odrabiać straty, ale wygrali 2:1. O formę zespołu można spać spokojnie, nieważne jakiej klasy to rywal, ważne że niemal zawsze to The Reds kończyli mecz na tarczy. Teraz tylko utrzymać formę do końca sezonu i gonić czołówkę.

Nadchodzi przecież mecz z Manchesterem United – odwiecznym rywalem
Wielkie oczekiwania na wspaniałe widowisko między dwoma najbardziej utytułowanymi klubami w Anglii nie zostały jednak spełnione. Mieliśmy w całym meczu jeden strzał celny, Manchester United cofnął się, bał się zaatakować, a Liverpool nie mógł się przebić przez defensywę Czerwonych Diabłów.

Piękny sen jednak trwał
The Reds jednak wrócili do wygrywania spotkania za spotkaniem, a tercet ofensywny Coutinho, Firmino, Mane stał się czymś czym MSN jest dla Barcelony. Świadczyły o tym wygrane z West Bromwich 2:1, Tottenhamem 2:1 w Pucharze Ligi, 4:2 z Crystal Palace, no i w końcu. Mecz, w którym Liverpool dosłownie zniszczył rywala na każdym froncie, wygrana z Watfordem 6:1, która wyniosła The Reds na szczyt tabeli. Czemuż ta przerwa reprezntacyjna musiała nastąpić akurat w tym momencie, gdy forma podopiecznych Jurgena Kloppa była niemalże perfekcyjna, a lekkie zastrzeżenia mogła budzić duża liczba bramek straconych, ale nie można było narzekać. Szykowała się pasjonująca walka o tytuł przeciwko Chelsea.

Drobne momenty
Pierwszy mecz po przerwie reprezentacyjnej, okazał się jednak być rozczarowujący, gdyż Liverpool zremisował bezbramkowo na wyjeździe z Southamptonem tracąc pozycję lidera. Jednak The Reds nie zapomnieli jak się wygrywa i odnieśli wygrane 2:0 z Sunderlandem w lidze, oraz z Leeds United w ćwierćfinale Pucharu Ligi. Tutaj wydawało się, że seria meczów bez porażki musi trwać. Jednak nadeszło inne zmartwienie – kontuzja Philippe Coutinho. Jak wpłynęło to na wyniki Liverpoolu?. Nadeszło w końcu jesienne, niedzielne słoneczne popołudnie w malutkim Bournemouth. Mecz przebiegał zgodnie z planem, Liverpool gładko prowadził do przerwy 2:0. Po przerwie Bournemouth odpowiedział bramką z rzutu karnego, ale niedługo potem było już 3:1 i wydawało się, że ten mecz jest już wygrany. Do czasu, gdy defensywa zaczęła się gubić, popełniać szkolne błędy, a Wisienki rzuciły się do ataku. Stało się najgorsze. Najpierw bramkę kontaktową zdobył Ryan Fraser, potem ładnym strzałem wyrównał Steve Cook, a w doliczonym czasie, po błędzie Kariusa, piłke do siatki wpakował Nathan Ake. O meczu trzeba była jak najszybciej zapomnieć, a Klopp musiał użyć paru ostrych niemieckich wyrazów, aby takie coś, więcej się nie przytrafiało. Przyszedł mecz z West Hamem United na Anfield. W bramce walczący wciąż o uznanie Loris Karius. W piątej minucie Liverpool na prowadzenie wyprowadził Lallana, ale potem Payet wyrównał z wolnego po katastrofalnym ustawieniu Kariusa w bramce, oraz nie zachował się najlepiej przy bramce na 1:2 Michaila Antonio. Na szczęście bramkarz Młotów, sam popełnił koszmarny błąd, który pozwolił Origiemu wyrównać na 2:2. Czy to chwilowa zadyszka? A może już początek czegoś dłuższego? Czy to efekt braku Coutinho?

Czas weryfikacji
Ważnym meczem aby powrócić do wygrywania, było spotkanie wyjazdowe z Middlesbrough. Tutaj w końcu The Reds zaprezentowali dobry futbol i pewnie wygrali 3:0. Więc jak się okazało, bez Coutinho świat się nie kończy. Ostatnia kolejka przed świętami, w poniedziałkowy wieczór obfitowała w spotkanie, na które sympatyków obu drużyn nie trzeba zapraszać. Derby Merseyside na Goodison Park! Miał być to mecz niesamowity, porywający, ciekawy. Otrzymaliśmy nudny spektakl, jedyne co się działo to brutalne faule. Niczym mecz z League Two. Liverpool atakował co raz śmielej, ale nie mógł się przebić przez defensywę The Toffees. Aż do 94 minuty, gdy po strzale Daniela Sturridge’a, który trafił w słupek, piłkę do bramki dobił Sadio Mane. Przy świątecznych stołach dobre humory zapanowały tylko w czerwonej części miasta. Ale w Drugi Dzień Świąt też przecież gra się w Anglii w piłkę. Ale piłkarze Liverpoolu nie zjedli za dużo, bo pokonali na Anfield Stoke City 4:1, a w końcu, w lidze odpalił Sturridge. W Sylwestra, The Reds godnie pożegnali rok 2016, pokonując 1:0 po kapitalnie rozegranym meczu Manchester City i można było z optymizmem patrzeć, co przyniesie druga połowa sezonu, rok 2017.

Styczeń 2017
Już dwa dni po wspaniałej wygranej z The Citizens, czekała podróż na Stadium of Light, na mecz z Sunderlandem, gdy wydawało się, że The Reds wyszarpią wygraną 2:1, z rzutu karnego, wywalczonego dość w szczęśliwy sposób wyrównał Jermain Defoe. Był to ostatni mecz Sadio Mane przed wyjazdem na Puchar Narodów Afryki z kadrą Senegalu. Ten mecz rozpoczął miesiąc najbardziej zagęszczony meczami, jak się okazało, był to miesiąc do zapomnienia. The Reds w bardzo odmłodzonym składzie rozpoczęli rywalizację w FA Cup, domowym starciem z czwartoligowym Plymouth Argyle. Wydawało się, że ta przeprawa powinna być łatwa, lecz rozpaczliwa defensywa „Pielgrzymów” opłaciła się, bo remis 0:0, doprowadził do powtórki meczu na Home Park. Ale OK, zdarza się. Potem wyjazd na Old Trafford na Derby Anglii z Manchesterem United, bo dobrym meczu pada remis 1:1 i nic nie zapowiadało tego co miało się dziać potem. W środku tygodnia Liverpool wyjeżdża do Southamptonu na pierwszy mecz półfinału Pucharu Ligi, w słabym stylu przegrywając 0:1. Potem jednak przyszło wyjazdowe zwycięstwo 1:0 z Plymouth Argyle, po pierwszym od 8 lat golu Lucasa. Następnie The Reds rozgrywali cztery mecze u siebie, idealna okazja by wrócić do formy. Mecz ze Swansea City miał przypieczętować rok bez porażki na Anfield. Jednak bo wyrównanym meczu, to Swansea zgarnęło 3 punkty, wygrywając 3:2. Rewanżowe starcie półfinałowe z Southamptonem, po rozpaczliwych i nieudanych atakach, przyniosło kolejną porażkę, tym razem 0:1 po kontrze w doliczonym czasie gry. Mecz Pucharu Anglii z Wolverhampton Wanderers to już obraz nędzy i rozpaczy, porażka 1:2 z „Wilkami” w koszmarnym stylu, przedwcześnie zakończyła zmagania The Reds w Pucharze Anglii. Została tylko Chelsea. Ta Chelsea, która niszczyła wszystko na swojej drodze w lidze. Mecz zakończył się jednak remisem 1:1, po tym jak karnego Costy obronił Mignolet. W takiej sytuacji, nawet jeden punkt mógł niestety ucieszyć niektórych kibiców.

Trzeba było się otrząsnąć
Styczeń trzeba było zostawić za sobą i skupić się na walce o wysokie cele w lidze, na jedynym froncie, na którym Liverpool jeszcze pozostał. Ale sprawy pogorszyła kolejna porażka, na wyjeździe z Hull City 0:2. Z walki o mistrzostwo, The Reds przeszli do rozpaczliwego boju o miejsce w Top 4, premiowane upragnioną Ligą Mistrzów. Można było być pełnym obaw, bo w końcu na Anfield przyjeżdżał Tottenham, który zachwycał wysoką formą. Jednakże Liverpool pokonał „Koguty” 2:0 bo dwóch golach powracającego Sadio Mane. Czy tak katastrofalna forma w styczniu to efekt braku Mane? Miało się to okazać, dwa tygodnie później na wyjeździe przeciwko walczącemu o utrzymanie i świeżo po zwolnieniu Claudio Ranieriego Leicester City. Obóz treningowy w hiszpańskiej La Mandze mógł tylko i wyłącznie pomóc The Reds, ale… „Lisy” Craiga Shakespeare’a zdominowały Liverpool wygrywając 3:1, i znów powróciła frustracja. Frustracja spowodowana himerycznością Liverpoolu, mentalnością przeciętnej drużyny. Nikt nie był nawet zaskoczonym pokonaniem Arsenalu 3:1, bo już każdy wiedział, że następny mecz jest przeciwko Burnley. Gdy „Bordowi” objęli w dziesiątej minucie objęli prowadzenie, na myśl przychodziła jedna rzecz. „K***a znowu”. Jednakże Liverpool pokazał charakter, odrobił straty i wygrał 2:1. W końcu udało się pokonać ekipę z niższej półki. A zwycięstwa i punkty był przecież bardzo potrzebne. Później nastał mecz wyjazdowy z Manchesterem City, po dobrym spektaklu, zakończony remisem 1:1. Nastała przerwa reprezentacyjna, The Reds przygotowywali się do wznowienia rozgrywek na hiszpańskiej Teneryfie. Gdzieś już to widziałem…

Powrót do codzienności
Umiejętność pokonywania rywali z niższej półki była teraz najważniejsza, bo w ligowym kalendarzu nie było już meczów z ekipami z „Top 6”. Ale zaczęło się od Derbów Merseyside. Liverpool gładko pokonał 3:1 Everton, lecz przez kontuzję stracił do końca sezonu Sadio Mane. Potem jednak, po kilku błędach w defensywie, przyszedł remis 2:2 z Bournemouth na Anfield. Sytuacja wygląda rozpaczliwie, gdy do przerwy w nowej formacji, The Reds przegrywali 1:0 do przerwy ze Stoke City. Na szczęście, Coutinho i Firmino wprowadzeni w drugiej połowie, odwrócili losy spotkania, a trzy punkty trafiły na konto The Reds. W Wielkanoc przyszła spokojna wygrana 1:0 z West Bromem. Wszystko wyglądało dobrze, ale jednak przyszedł mecz u siebie z Crystal Palace, który The Reds przegrali po ogromnym pokazie nieskuteczności, wynikiem 1:2. Zwycięstwa, nawet wyszarpywane, były potrzebne w każdym z pozostałych czterech spotkań. To też na wyjeździe z Watfordem, Liverpool wyszarpał wygraną 1:0 po pięknym golu Emre Cana. Ta sztuka nie udała się z Southamptonem, gdyż mecz zakończył się wynikiem 0:0, a karnego nie wykorzystał perfekcyjny dotychczas James Milner. Klopp w końcu zmienił ustawienie z oklepanego 4-3-3, zaczął grać systemem 4-1-2-1-2, co przyniosło efekty, bo jego podopieczni gładko roznieśli West Ham 4:0. Został ostatni akord walki o Ligę Mistrzów. Wygrana w meczu z Middlesbrough gwarantowała co najmniej 4 miejsce, była szansa nawet na trzecie, zakładając że Man City nie pokona Watfordu, co oznaczałoby bezpośredni awans do Ligi Mistrzów. Zwycięstwo było jednak potrzebne, bo za plecami czaił się Arsenal.

Ostatni akord
O miejscu trzecim można było zapomnieć, bo kiedy na Anfield było jeszcze 0:0, Manchester City prowadził z Watfordem już 4:0. Co gorsza, Arsenal prowadził 2:0 z Evertonem. Jednak upragnione prowadzenie, pod koniec pierwszej połowy, dał Georginio Wijnaldum, a po przerwie wynik na 3:0 podwyższyli Philippe Coutinho z wolnego i Adam Lallana. Wynik ten oznacza jedno – widzimy się w Champions League!

Parę słów na koniec
Po sparingu w Australii, zaczęły się wakacje i czas transferów. Na pierwszy rzut oka nie powalają, bo są to tylko Dominic Solanke, Mohamed Salah i Andrew Robertson. Z drugiej strony nie odeszły najważniejsze ogniwa, inne transfery mogą jeszcze mieć miejsce, a każdy z tych zawodników w presezonie prezentował sięna bardzo wysokim poziomie. W każdym razie, trzeba czekać co przyniesie nowy sezon w Premier League, oraz czy uda się wywalczyć Ligę Mistrzów w starciu z Hoffenheim. Na dziś to tyle, mam nadzieję że nie zanudziłem, peace out!