Z wizytą u Saddama – Conflict: Desert Storm

Czasami w życiu gracza trafia mi się taki moment, gdy nie mam po prostu w co pograć, gdyż obecne na dysku produkcje nie spełniają już tak dobrze swojej funkcji, raz z powodu przejścia owej produkcji lub też przejedzenia się tą formą gier. Nie stać mnie także za bardzo na nowe wychodzące gry i nigdy nie kusiłem się o śledzenie trendów, bo było zajęcie strasznie kosztowne, nie na moją kieszeń. Do tej pory chyba jedną grę miałem na premierę, dokładnie TEKKENa 7 (jego recenzja soon, przybieram się już od kilku miesięcy) wydanego w czerwcu 2017 postanowiłem podle zpiracić, żeby zobaczyć na własne oczy, jak mi to będzie działać na moim laptopie, poza tym to była pierwsza odsłona wydana na ‚piece’. Dlatego o wiele częściej sięgam po klasyki, które z namiętnością ogrywałem kilka już lat temu na jednym z moich starych komputerów. Gdy tylko widzi to ktoś z moich kręgów typu mój starszy brat czy kolega to od razu można usłyszeć tekst: ‚Ma nowy komputer, a i tak nadal woli grać w Contrę czy Vice City’ albo ‚Znowu k**** siedzisz i grasz w te antyki?!’. Ale przez tą widoczną przepaść pomiędzy moim starym sprzętem, a nowymi wtedy grami weszło mi to w krew. Zawsze lubiłem rozmarzać nad tym, że chciałbym znowu pograć na oryginalnym Pegasusie w stare perełki. Dodatkowo poprzez ogranie Contry na Pegazie, potem Medal of Honor: Underground na PSOne bardzo polubiłem drugowojenne strzelanki z perspektywy pierwszej osoby, bo wrzucały ciebie w wir wojny i robiły z ciebie takiego typowego bohatera NESowego – wszystko robiłeś sam niemalże. Innym typem gry był podmiot naszej dzisiejszej recenzji – Conflict: Desert Storm.

Sama gra to trzecioosobowy shooter toczący się w czasie I Wojny w Zatoce Perskiej – konfliktu rozpoczętego przez Saddama Husajna, który to bardzo chętnie chciał zagarnąć drugie największe złoża ropy naftowej na świecie należące do Kuwejtu, by jak najszybciej zażegnać kryzys po wcześniejszej wojnie z Iranem. A jako że wyżej wymienione kraj formalnie był terytorium mandatowym Zjednoczonego Królestwa WB do wojny oprócz Brytyjczyków włączyli się także Amerykanie i ich sojusznicy. Zostajemy wrzuceni w wir walki, gdzie naszym zadaniem będzie a to zniszczenie wszystkich wyrzutni rakiet SCUD w okolicy, a to wysadzenie jakiegoś mostu, by wróg nie mógł przetransportować swoich wojsk, czy wyzwolenie całego miasta z sił najeźdźcy.  Grę cechuje dobra różnorodność misji. Na grę zawiera się około 15 etapów co może wydawać się sporym osiągnięciem, jednak muszę przyznać, że z dobrym zacięciem można skoczyć ją przy jednym posiedzeniu i mi zajęło to trochę ponad 5 godzin. Całą grę polecam rozpocząć od trzy-etapowego samouczka pokazującego wszelkie mechaniki w grze, a także podstawowe zasady kierowania naszą drużyną.

Tak, gra różni się od innych tym, że tutaj mamy drużynę złożoną z czterech członków skrajnie różnych i razem tworzących spójną całość. W zależności od wyboru możemy pokierować działaniami brytyjskiego ‚SASu’ lub amerykańskim oddziałem ‚Delta Force’, jednak oprócz kosmetycznych zmian w wyglądzie nie różnią się one niczym, mają nawet takich samych przedstawicieli. Zacznijmy od Johna Bradley’a, czyli dowódcy naszej drużyny, to nim będziemy stawiali pierwsze kroki w kampanii, jego mocną stroną jest karabin szturmowy, który oprócz standardowych opcji strzelania seriami, czy pojedyńczym nabojem, ma także funkcje granatnika. Dalej jest Paul Foley, podczas niedawnego ogrywania strasznie lubiłem mówić na niego czujka, gdyż używałem go często jako zwiadowcy, gdzie z dalekiej odległości ściągałem żołnierzy przeciwnika. Mick Connors to kolejny ważny aspekt naszego zespołu, tylko on pomoże nam w walce z pojazdami przeciwpancernymi, które w tej grze są narzędziem nielichej masakry, bo lubią strzelać ze swojego działa pod nogi żołnierzy, lecz nasz specjalista przeciwpancerny i jego wyrzutnia łatwo mogą zniszczyć taki pojazd. Ostatni z nich to czarnoskóry David Jones, który jest alfą i omegą jeśli chodzi o materiały wybuchowe, gdyż nosi przy sobie ładunki C4 oraz miny bliskiego zasięgu Claymore. To sprawia, że każdy z członków oddziału jest niezwykle ważny i często będziemy musieli przełączać się pomiędzy nimi, by wykonać zadania powierzone nam przez centralę. Oczywiście zawsze można przerzucić wszystkie potrzebne rzeczy na jednego żołnierza, ale to takie trochę nie-teamworkowe. Za zasługi w bojach mogą także otrzymywać różne medale, które podwyższają ich umiejętności w wykorzystaniu kilku preferowanych rodzajów uzbrojenia, co skutkuje głównie lepszą celnością. Sama śmierć członka nie jest aż taka straszna, bo jeśli nie zdążyliśmy uzdrowić naszego ciężko rannego współtowarzysza to centrala w następnej misji przyśle zamiennika, co strasznie kojarzy mi się z amigowym Cannon Fodderem, gdzie taki mechanizm był używany w podobnym stopniu. Po śmierci wojak traci wszelkie medale, a my na nowym musimy zdobywać wszystko od nowa. Samo kierowanie drużyną nie jest aż takie skomplikowane, ogranicza się do kilku komend np. strzelanie bez rozkazu, wszyscy na moją pozycję, utrzymać pozycję czy udaj się na miejsce. W pewnych misjach dobrym ułatwieniem jest ustawienie wojaków w poszczególnych punktach, co stanowi głównie o zwycięstwie, bo poziom sztucznej inteligencji nie jest na najwyższym poziomie.

Powiedziałem trochę o historii i mechanice, ale jak w to się gra po latach? Muszę przyznać, że nadal wywołuje to u mnie banana na twarzy. Strzelanie w tej grze jest dobrze zrobione z możliwym przybliżeniem na każdej broni, szkoda, że widzimy wtedy tylko celownik, chętnie mógłbym przejść grę w trybie pierwszoosobowym. Poziomy nie są dużo, dlatego też niemal zawsze wiemy co musimy zrobić, bo mapę i oznaczone na niej cele mamy po ręką. Zabijanie ludzie Saddama też sprawia radość szczególnie, gdy trafimy takiego w głowę to ten ochoczo walnie piruet do tyłu. Do dyspozycji mamy wiele legendarnych już wojskowych broni z M16 Automatic, czy AK-47 na czele, więc fani ASG i pukawek będą zadowoleni. Ważnym elementem był także multiplayer, który pozwalał na różne popularne rozgrywki typu Deathmatch, czy Capture the Flag, a na konsolach także kooperacyjny tryb i możliwe wspólne przechodzenie kampanii na podzielonym ekranie.

Jeśli chodzi o wady gry to jest tutaj trochę rzeczy o które można się przyczepić. Grafika nie porażała zapewne nawet wtedy ale ogrywając niedawno to na PS2 po latach zauważyłem jaka tam była bieda. Pokoje w których stacjonują Irakijczycy są słabo umeblowane, jakby wszyscy stali tam po ciemku i czekali na naszych bohaterów od samego początku gry. Inną wada nie wynika dosłownie z gry, bo jest to słaba kompatybilność z nowoczesnymi monitorami, co skutkuje bardzo denerwującymi mnie ramkami po bokach ekranu, gdzie wszelkie internetowe sposoby nie dają rady, chyba kiedyś będę musiał kupić jakiś stary komputer do ogrywania takich cudeniek. Przyczepić się można także do koszmarnego modelu jazdy pojazdami, który dzięki Bogu występuje tylko w 2 etapach. Auta i czołgi obsługuje się za pomocą WSAD na klawiaturze i lewą gałką na padzie, ale do tego skręcanie jest ustawione na myszce, no serio, żeby skręcić trzeba machać nią jak szalony, że tylko nie wbić się z pełnym impetem w ścianę. Sterowanie na padzie ratuje się tym, że jest to wykorzystywane często w grach wyścigowych i łatwiej było się przyzwyczaić do takiego stylu w porównaniu z tym komputerowym. Z takich małych można uznać też podkradnięty z Medal of Honor: Allied Assault dźwięk wykonanego celu.

Podsumowując to kolejny kawałek dobrej gry osadzonej w innych klimatach niż Call of Duty, czy Medal of Honor, więc nie jest to tak wyczerpany temat jak II Wojna Światowa. Za grą opowiadają się barwne postacie, zróżnicowane misje, czy sama radość ze strzelania do tych złych. Może odstraszać swoją oprawą, czy niektórymi drewnianymi mechanikami, ale każdy gracz, który potrafi przymrużyć leciutko oko na takie mankamenty powinien po ten tytuł sięgnąć.


Watch Dogs – recenzja na świeżo

Muszę przyznać, że przez najbliższe lata brakowało mi dobrych sandboxów do ogrania takich jak seria GTA, bo w dzieciństwie tylko ta seria kojarzyła mi się z dowolnością wykonywanych zadań, czy aktywności pobocznych, a trójwymiarowe odsłony przeszedłem wtedy kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Powód takiego zachowania był nad wymiar prozaiczny – nie mogłem znaleźć nigdy nic dla siebie głównie przez fakt, że specyfikacja sprzętowa poprzednich moich komputerów nie była na wysokim poziomie ani teraz, ani za czasu, gdy je dostawałem także wielki bum na piaskownicę, który rozpoczął się powiedzmy po premierze GTA V mnie ominął. Dopiero wymiana sprzętu (już rok!) pozwoliła mi się przyjrzeć bardziej niektórym produkcjom z lat ubiegłych, lecz były głównie to tytuły, które wyszły już 10 lat temu, aż tu nagle UbiSoft postanowił rozpieścić ostatnio fanów rozdając za darmo całkiem niezłe produkcje z ostatnich lat. Wśród nich była niepozorna gra Watch Dogs, którą trzeba przyznać w momencie premiery szczerze zignorowałem uważając ją za totalnego gniota (robiłem to głównie by trochę denerwować kolegę, który przymierzał się do niej od momentu premiery) no bo co może być fajnego w ciągłym hakowaniu ludzi i okradanie ich kont bankowych? Gdy zagrałem przekonałem się, że w tej grze drzemie o wiele większy potencjał.

W Watch Dogs trafiamy do alternatywnej rzeczywistości, kiedy to elektroniczne systemy przejmą kontrolę nad każdym aspetkem naszego życia, kamery porozstawiane w każdym kącie, gdy w miarę upływu czasu będą zbierać informacje o naszych nawykach, codziennych czynnościach, zainteresowaniach, zarobkach. Każdego z nas bez problemu będzie można namierzyć skanując panoramę miasta. Bez problemu rozwija się hackerstwo, a każdy dobry macher zawsze w cenie. To jest właśnie  ctOS w amerykańskim mieście Chicago w odległym roku 2013 (spojrzałem teraz na zegarek), a my wcielamy się w Aidena Pearce’a, drobnego hakera, któremu nie wychodzi skok jego życia i w wyniku tego mafia morduje jego małą siostrzenicę w wyniku zamachu. Od tego momentu nie ma innej potrzeby oprócz zemsty na każdym kto był zamieszany w wymienione wyżej zabójstwo. Najpierw zaczyna od pionków, potem coraz bardziej zagłębia się w te organizacji i dopada w końcu do grubych ryb. Podczas rozgrywki pomaga mu kilka przyjaciół, a każdy z nich ma swoją osobowość, dzięki czemu gra zyskuje głębi.

Muszę przyznać, że na początku odciąłem się trochę od wątku głównego i zostawiłem go na rzecz misji pobocznych, które z czasem zaczynają się pojawiać na mapie. Jest tego całkiem sporo od prostego przejedź przez kółka, przez zhakuj bazę ctOS w danej dzielnicy, czy zatrzymaj konwój i zabij ważną szychę jadącą w nim. Było to bardzo przyjemne i satysfakcjonujące na początku, lecz potem, gdy wziąłem się za misje fabularne odkryłem, że część, jak nie większość misji sobie od razu zaspoilerowałem, bo robiło się w nich dokładanie to samo, tylko naszą ofiarą była konkretna osoba, także trochę słabo. Ale z drugiej strony fabularną część gry uważam za całkiem niezły majstersztyk i jest to dla mnie jedna z lepszych historii opowiedzianych w jakie grałem, sama postać Aidena jest tak zajebiście klimatyczna, bo jest on trochę wyprany z uczuć i bardzo rzadko okazuje je w grze przez co wielu ludzi (np. quaz9) zarzucało mu, że jest taki nijaki. Ja mam zupełnie odmienną tezę, Cały charakter buduje znakomity voice acting Noama Jenkinsa, który nadaje bohaterowi niezwykłego tonu i buduje obraz ‚Vigilante’ jako silnego koksa potrafiącego zastraszyć każdego, kogo zechce. Ta nijakość osoby głównego bohatera powoduje także niezłe przemyślenia na temat takich Unhero, którzy żeby odkazić miasto z każdego przestępczego śmiecia sam bez skrupułów potrafi zabić. W miarę ciągnięcia historii umysł Pearce’a przechodzi trochę przemian i to bardzo buduje jego osobowość i jest to jeden z moich ulubionych protagonistów. Można go bez problemu porównać do Max’a Payne’a, gdzie największa walka podczas rozgrywki toczyła się w jego głowie, a nie w trakcie zabijania kolejnych ludzi.

To co wyróżnia produkcję UbiSoftu od innych sandboxów jest rekwizyt, którego możemy używać w dowolnym momencie – telefon nafaszerowany wszelkimi programami hakerskimi, aplikacjami typowymi dla każdego telefonu. W trakcie rozgrywki możemy korzystać na przykład z dostawcy samochodów, które są zwyczajną zrzynką popularnych aut, przez co będzie czym pojeździć, bo wzorują się tutaj na różnych Porsche, Lamborghini czy innych tego typu wozach i zostaną one dostarczone niedaleko naszego położenia, bez problemu zmienimy swoją ulubioną radiostację, jeśli nie podoba nam się oryginalny soundtrack. Sam muszę o nim powiedzieć, że byłem zadowolony, a kilka utworów to istne majstersztyki od Rise Against, Machine Gun Kelly, Public Enemy czy Smashing Pumpkins, ale także te nieznane mi wypadły bardzo dobrze. Na komórce dotrzemy do ukrytego trybu OnLine gry w którym możemy hakować innych graczy, żeby zdobywać punkty i odbywa się to na podobnej zasadzie, co podczas ogrywania historii, lecz ja odrazu wyłączyłem jakąkolwiek komunikację z internetem, bo strasznie denerwowało mnie, gdy co misję wskakiwał na mnie jakiś uzbrojony po uszy haker, podczas gdy ja nie miałem żadnych szans na rozpoznanie go. Z drugiej strony były wyścigi po mieście, lecz ma to taki sam sens, jak najnowsza odsłona Micro Machines, więc nie ma co tym zawracać sobie tym głowy. Zdobywanie punktów tutaj potrzebne jest by ukończyć grę na 100%. Najbardziej użyteczną cechą komórki jest możliwość hakowania otoczenia, gdyż lwia część wokół nas może wejść w interakcję z naszym urządzeniem i najbardziej przydaje się to podczas ucieczki od innych macherów czy policji, gdzie zmiana świateł na zielone sprowadzi niemałe zamieszanie na każdym skrzyżowaniu. W telefonie sprawdzimy bez problemu nasze postępy, ile misji zostało nam do końca wątku oraz co należy ukończyć, żeby wymasterować grę na sto procent. Samo Chicago zostało przedstawione w Watch Dogs w sposób conajmniej poprawny, niewinnie ufne systemowi ctOS, a po całej powierzchni rozsiane jest wiele aktywności pobocznych na przykład klon ‚Test Your Sight’ z Mortal Kombat, gdzie musimy zgadnąć położenie kulki, gdy jeden z kolesi sprawnie przewraca ją i żongluje pomiędzy kubkami, czy sprytna gra w stylu nie wiem co bardziej. Mariana czy Mirror Edge’a, bo musimy zbierać monety biegając i skacząc pomiędzy budynkami na czas. Zawierają się tam także minigierki biorące garściami z trendów na przykład przetrwanie najwięcej podczas apokalipsy zombie, czy tam innych maszkar, albo jazda demonicznym samochodem i rozjeżdżanie demonów za punkty, no Me Gusta. Szkoda tylko, że podczas całej rozgrywki nie spotka się nikogo z polskim nazwiskiem, a podobno to największa Polonia w Stanach, ale co ja tam wiem. Co do innych wad to można zaliczyć skopaną fizykę, normalnie Newton przewraca się w grobie, gdy Aiden jest w samochodzie to zamienia się on w tarana, możemy bez problemu na pełnej yhym.. wjechać w przeciwnika i z jego samochodu pozostanie drobnym mak, a z naszym nie stanie się naprawdę nic.. Wiele ludzi krytykuje także słaby system prowadzenia pojazdów, ale mi przypadł on do gustu, tylko czasami udawało się mnie zdenerwować.

Podsumowując Watch Dogs to mimo moich wcześniejszych uprzedzeń kawał naprawdę dobrej gry z fantastyczną fabułą dorównującą temu co od wielu lat dla Grand Theft Auto pisze Sam Houser, ze świetnym bohaterem Aidenem i żywymi postaciami pobocznymi. To jeden z lepszych sandboxów jakie powstały i dobra zabawa na kilka godzin ze wszystkimi bajerami, jakie oferuje nam telefon komórkowy i pobocznymi misjami, które oferuje nam samo miasto Chicago. Tylko zróbcie sobie przysługę i najpierw zabierzcie się za wątek główny, bo inaczej skończycie jak ja. Polecam bardzo gorąco.


Oh Baby, czyli wrażenia po filmie Baby Driver

Byłem ostatnio na Gwiezdnych Wojnach (o tym już gdzieś indziej, chyba że i tu przyjdzie mi coś ciekawego w temacie do głowy), niemniej udało mi się obejrzeć także inny świetny film – co prawda nie w kinie, a w domowym zaciszu, po przypadkowej wizycie w Lidlu Film, który obok Ostatniego Jedi uznaję za jeden z lepszych filmów rozrywkowych jakie widziałem w tym roku i chyba najbardziej satysfakcjonujący jaki widziałem od dawna.

Fabuła filmu jest niezwykle prosta. Ot, jest sobie chłopak (w tej roli Ansel Elgort), który pracuje jako kierowca dla złych ludzi, chociaż jemu samemu daleko do bycia złym. Charakteryzuje go to, że poza wrodzonym talentem do kierownicy, cały czas ma w uszach słuchawki. Głównym tego powodem jest fakt, że gdy był mały miał wypadek, podczas którego uszkodził sobie słuch i teraz ma w głowie ciągłe szmery, które musi zagłuszać. W sumie słucha muzyki nie tylko dlatego – przez lata stała się ona integralną częścią jego życia i prawdziwym soundtrackiem, który bez ustanku leci w tle. Z czasem postanawia jednak zerwać z drogą występku, poznaje pewną dziewczynę (w tej roli niezwykle urocza Lily James <3), która również kocha muzykę, jednak jak można się domyśleć wiele spraw nie idzie po jego myśli.

Jednak fabuła nie jest nie jest tym, czym film ten głównie stoi. Ogromne wrażenie robi tu unikalny, robiony pod muzykę montaż, który w połączeniu ze świetną kaskaderką z autami w tle i paroma świetnymi twistami w historii robi nieprawdopodobną robotę. Niech za wzór z czym mamy do czynienia – w kwestii montażu – zaświadczy chociażby ten klip, który lata temu był swoistą pierwszą cegiełką dla reżysera by pociągnąć historię dalej. I nie, film nie przypomina niespełna 2-godzinnego teledysku – to coś znacznie więcej, coś co finalnie, przyjemniej w moim przypadku, powodowało sporego banana na twarzy praktycznie od początku seansu do jego końca. Tak jeszcze w kwestii obsady. Prócz wspomnianej dwójki bohaterów w składzie obecny jest także między innymi Kevin Spacey aka Kevin ’pasek na oczach” S., Jamie Foxx, Jon Hamm czy Eiza Gonzalez i wszyscy grają na naprawdę świetnym poziomie.

Zasadniczo tyle miałem do napisania. Taka ciekawostka – film podziałał na mnie tak, że zaraz na drugi dzień kupiłem sobie jazzową składankę Dave’a Brubecka, bo m.in. jego kawałek tam był i koniecznie chciałem mieć ten i podobne w swojej wieży. I chociaż był to zakup trochę pod wpływem emocji to i tak nie żałuję – w końcu idą święta, więc prezent dla samego siebie jak znalazł


Zjazd do Pitstopu – rozdział kolejny

No cześć

W życiu czasem są chwile, że trzeba zboczyć z głównego toru… niczym kierowca prowadzący w wyścigu, który musi zjechać do pitstopu w celu uzupełnienia paliwa, by mieć zapasy na resztę zawodów. 

Czy coś.

.

Ta, no.

Czuj się.

Możesz sobie planować

.

.

.

Witam serdecznie te parę osób, które odwiedza w miarę regularnie moją stronę. Trochę mnie tu nie było c’nie? A no wiecie, miałem co robić, a i trochę sobie naplanowałem w związku z tą witryną, więc i przerwa była spowodowana pewnymi pracami. Głównym punktem zapalnym była zmiana domeny. Postanowiłem pójść nieco dalej i zrezygnować z nazwy ViceClub. Znaczy zrezygnować – odciąć się od niej nie odetnę, ale chciałbym swój „blog” reklamować jednak nieco inaczej. Plus trochę przypał jak wpisujesz tę nazwę w Google, a pierwsze co wyskakuje to klub nocny w Bazylei No nic.

Podanie o nową domenę złożyłem już kilka miesięcy temu, lecz jakoś jak mawia klasyk im bardziej jej wyglądalem tym bardziej jej nie było. W sumie po czasie odpuściłem już czekanie, aż chyba 11 listopada w święto nasze piękne narodowe dostałem maila z danymi. No niemożliwe. Sprawdzam. Fakt. Jest. Lol.

W tamtym momencie z miejsca wprowadziłem stronę w tryb roboczy co z perspektywy czasu uznaję za trochę pochopny krok. Mogła sobie być public – co jej szkodziło. No ale nie. W związku z nową domeną w głowie otworzyła mi się szufladka z pomysłami dotyczącymi strony. Mówię polecę grubo, zmodyfikuje to i owo, zacznę regularnie pisać, uderzę mocniej w reklamę, może rzucę się nawet na jakiś płatny host w końcu, ba, nawet fanpage sobie zrobię.

Czas pokazał, że to jeszcze nie ten moment.

Jesteśmy ponad miesiąc później. Z rzeczy które sobie założyłem udało się zrobić jedynie kilka i tak naprawdę bez pomocy Rww, Xenona czy paru innych konsultacji społecznych (no hej!) nic by się nie udało. Jest nowe logo, wpadło kilka poprawek w motywie, wgl miał być nowy, ale w sumie wielu osobom się podoba, a i mi się na nim fajnie pracuje to po co zmieniać? Nie ma co na siłę. Napisałem sobie jakieś pierwsze bio, które będzie rozwijane, może z czasem jakieś portfolio z innych stron. Słowo klucz – z czasem. Jak mam być szczery to jednak na ten moment nie chcę iść jeszcze aż tak daleko i sygnować się tu swoim nazwiskiem. I tak już w niektórych momentach zostawiłem furtkę otwartą zbyt szeroko. Kiedyś będzie tam więcej.

W szkicach mam kilka pomysłów, które miały ujrzeć światło dzienne trochę wcześniej, ale nie będę oszukiwał – nie mogłem się jakoś do nich zebrać. Bo może ogólnie co u mnie – pracuje, uczę się, dużo czasu spędzam przed komputerem i trochę czasami najzwyczajniej nie mam weny by wziąć się i za to. Z mniej oczywistych rzeczy to na Gwiezdne Wojny idę w czwartek to może po tym coś tu, a jak nie tu to gdzieś indziej. Zależy od potrzeby.

Chociaż pozornie nie rysuje się kolorowo to i tak jestem zadowolony. Nie wiem czy zmieni się teraz jakoś szczególnie dużo pod względem pisania – pewnie i nie. Niemniej fajnie, że dalej mam tu te miejsce, gdzie mogę pobawić się nieco bardziej po swojemu. Wydaje mi się, że są to niezłe podwaliny pod dalszą zabawę.

Kiedyś (nie wiem dokładnie kiedy, bo przy starszych wpisach posypały mi się swojego czasu daty i straciłem już rachubę czy tam jest poprawna czy nie) pisałem, że chciałbym uderzyć w nieco szersze grono odbiorców. W sumie na oko rok później coś robię w tym kierunku także chyba nie jest źle.

Trochę chaotyczny ten wpis, no ale trudno.

I tak gwoli ścisłości i oficjalnego ogłoszenia. Od teraz miejsce to PitStop i taki też będzie główny adres strony: pitstop.eu.org. Nadal dostępny jest także stary adres z viceclub w nazwie, ale z czasem może nie działać on jak powinien także zachęcam do korzystania z nowego.

I do pisania komentarzy, bo pewnie o czymś zapomniałem.

Ogólnie zapraszam do zerkania co jakiś czas na tę stronę – zapewniam, że jeszcze będzie po co.

Macie spoko album, bo mi siadł ostatnio, a w klimacie nowego loga i ogólnej myśli przewodniej teraz.


Ja chce do Nowego Yorku :(

Raczej wszyscy kojarzą Tonego Hawka, jak nie z samej kariery skateboardzisty to z cyklu serii gier oznaczonych jego nazwiskiem. Przeglądając Facebooka trafiłem na świetny film z jednej z akcji jaką wymyślił. Podczas jego pobytu w Nowym Jorku postanowił zrobić prezent jednemu z jego fanów – ma rogu ulic Houston & Forsyth zostawił deskę na której akurat jechał. Kto chciał mógł iść i sobie ją zabrać do czego zachęcał sam Tony. Znalazca już zdążył się pochwalić

Podobną akcję zrobiła kiedyś Emma Watson, znana głównie z roli Hermiony Granger w filmach o Harrym Potterze gdy to zostawiała książki na różnych stacjach londyńskiego metra.

Chętnie przytuliłbym zarówno taką deskę jak i książkę, no ale cóż, trochę zbyt daleko mam. Szkoda.