Nikt nie wie co siedzi nam w głowie

Ostatnio w sieci pojawił się wywiad piłkarza FC Barcelony, Andre Gomesa dla magazynku Panenka na temat jego osobistych problemów:

Rozmawiam z przyjaciółmi i oni mówią mi, że problem jest w mojej głowie, że gram z zaciągniętym hamulcem ręcznym. To, co jest w tym najtrudniejsze to posiadanie świadomości na ten temat. Wkurza mnie to, że mówią mi, iż mogę zrobić wiele świetnych rzeczy, a ja siedzę i pytam siebie: „to dlaczego ich nie robię?”. Nie czuje się dobrze na boisku, nie ciesze się z tego, że gram. Pierwsze sześć miesięcy (w klubie) były całkiem niezłe, ale potem wszystko się zmieniło. Może te słowa nie są najbardziej poprawne, ale stało się to dla mnie trochę piekłem, ponieważ zacząłem odczuwać większą presję. Podczas treningów z kolegami czuję się dobrze, ale gdy przychodzi mecz to odczuwam, że jest ze mną źle. Chociaż koledzy z zespołu mnie wspierają to sprawy na boisku nie układają się po mojej myśli. Chciałbym opróżnić mój plecak z tym ciężarem, ale on staje się coraz cięższy. Zdarza się tak, że nie chce wychodzić z domu, bo wiem, że ludzie mnie obserwują i jest mi wstyd. Jestem zamknięty i nie mogę pozbyć się tej frustracji, którą od dłuższego czasu mam w sobie.

Pod artykułami o tym spotkać możemy komentarze typu „jakie on może mieć problemy, w końcu gra w jednym z najlepszych klubów świata, ma masę pieniędzy, znajomych – czego chcieć więcej?”. Tylko, że to wszystko nie jest wcale takie proste.

Chciałbym, żeby każdy człowiek miał szansę kiedyś stać się sławnym i bogatym oraz żeby kupił wszystko o czym marzył – bo tylko w ten sposób zrozumie, że nie taki jest cel życia. – Jim Carrey

Cóż, z pewnością o prawdziwości tego zdania każdy wolałby przekonać się na własnej skórze w myśl że lepiej płakać w Ferrari niż w Golfie, ale fakt faktem tak właśnie jest. Sława i pieniądze nie gwarantują niczego. Nie neguję to oczywiście wartości pieniądza. Chodzi mi bardziej, że problemy mogą dotknąć człowieka niezależnie od jego stanu majętnego.

W psychologii czy ogólnie w książkach na ten temat Istnieje określenie wewnętrznych demonów, które często blokują nas przed pozornie prostymi rzeczami, gdzie coś co może z boku wydawać się bardzo proste, dla danej osoby takim nie jest, Do podobnej rangi mogą urosnąć niektóre problemy – to co dla jednego nie jest warte nawet uwagi, dla drugiego może być naprawdę ciężkim doświadczeniem i mówimy to o ludziach w każdym wieku z każdymi problemami – dla jednego będą to problemy miłosne, na drugiego utrata pracy, a dla trzeciego dwójka z matematyki. Ciężko to hierarchizować, co jest większym problemem, a co mniejszym. Zależy to od różnych czynników. Jakkolwiek byśmy się starali nie zrozumiemy w pełni co siedzi komuś w głowie.

Kiedyś zastanawiałem się, patrząc nawet w kontekście gier, czy grając z samym sobą bylibyśmy dla siebie wybitnie łatwym czy bardzo trudnym przeciwnikiem. Z jednej strony znamy przecież swoje zalety jak i słabe strony, które moglibyśmy wykorzystać, z drugiej zaś, nasz hipotetyczny przeciwnik, którym jesteśmy my, ma taką samą przewagę. Taka walka rozgrywa się w naszej głowie każdego dnia i z każdym kolejnym rozpoczyna się od nowa. Analogicznie w potyczce tej jedną stroną jesteśmy my, a drugą przeciwnik w naszej głowie. Stawka jest naprawdę wysoka. Jest nią wewnętrzny spokój, który pozwala nam normalnie funkcjonować.

Do czego zmierzam – w sumie nie wiem. Chciałbym po prostu zwrócić uwagę na fakt, że jako ludzie powinniśmy być bardzo ostrożni w osądach takich osób jak Andre Gomes czy innych sław, które przyznają się do tego typu problemów. Może też warto w swoim otoczeniu być czasami wsparciem dla kogoś kto tego potrzebuje, bądź analogicznie, poszukać osób, które mogą dla nas takim wsparciem być, jeśli sami mamy taki problem. Najlepiej realnych, namacalnych, a nie internetowych.

Tyle.


Real dał radę Paryżowi!

Wczoraj był rewanżowy mecz Realu Madryt z Paris Saint Germain. Real wygrał 3-1. Podobnie w dwumeczu, który zakończył się rezultatem 5-2.

Nie ma co ukrywać, że obecny sezon jest dla Realu trudny. Pomijając tytuły, które wliczają się bardziej w ubiegły sezon, czyt. Klubowe Mistrzostwo Świata, Superpuchar Europy i Superpuchar Hiszpanii to klub zanotował koszmarny w start w lidze, gorzką porażkę w Pucharze Króla i tylko w Lidze Mistrzów jest obecnie tak naprawdę cała nadzieja na uratowanie sezonu.

Oglądając parę miesięcy temu mecz PSG – Bayern i ogólnie śledząc co klub z Paryża robi chociażby w Ligue 1 raczej nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby na nich trafić. Traf chciał, że Real na swojej drodze spotkało właśnie PSG i ruszyła medialna lawina, w sumie bardziej komentarze ludzi, jak to paryżanie nie rozniosą Realu, który daleki jest od optymalnej formy. Na szczęście Real w meczach o stawkę, a szczególnie w LM to zupełnie inna drużyna.

Gdy dowiedziałem się o tym dwumeczu byłem w sumie zadowolony. Jeśli mieliśmy przegrać to w sumie właśnie z nimi, a i mieliśmy sporo spraw do załatwienia. Powiem więcej – potencjalna wygrana z PSG stała się dla mnie osobiście jednym z minimum na ten sezon, bo nie oszukujmy się, ponownie obronić tytuł w Pucharze Europy będzie naprawdę ciężko.

No i co.

Przyszedł pierwszy mecz, w dodatku na Bernabeu i boisko zweryfikowało, że wielkie pieniądze PSG i ich niewątpliwa siła była jednak niewystarczająca. Wynik: 2-1 dla Realu.

Znów głosy: „Ej no, w Paryżu będzie kocioł, Neymar was rozniesie, kibice zgotują wam piekło”. Co do czego Brazylijczyk nawet w rewanżu nie zagrał, a kibice jedyne co zrobili to trochę rozróby przed meczem i dużo dymu na samym boisku.

Spodziewałem się, że PSG przyciśnie Real, tymczasem wyszli na boisko mam wrażenie niespecjalnie zmotywowani. A Real? Real zagrał swoje, bez fajerwerków, ale na wystarczającym poziomie. Bo Real nawet jak gra słabo to i tak jest jedną z najgroźniejszych drużyn w Europie, a według wielu słaby Ronaldo w tej edycji LM zdążył uzbierać już 12 goli, w tym 3, a jakże, w meczu z PSG.

Tu też pojawia się właśnie inna kwestia. Zarówno Real jak i Ronaldo w ostatnich latach przyzwyczaili wszystkich do osiągania niebotycznych wyników. I taka prawda, że nawet jak zarówno klub jak i sam lider grają nieco słabiej to nadal są to liczby wybitne i nieosiągalne dla większości w Europie. Innymi słowy, to co dla jednych jest sprintem, dla drugich jest zwykłym truchtem.

Wgl warto powiedzieć też parę słów na temat pieniędzy jakie leżą po stronie PSG. Do tej pory to o Realu mówiło się jako o potentacie na rynku transferowym, tymczasem ostatnio ta polityka coś się zmieniła. Ostatnim dużym transferem do klubu był hmm… James Rodriguez w sezonie 14/15 za 75mln funtów i rok wcześniej Bale za według wielu najwyższą kwotę jaką Real zapłacił do tej pory za piłkarza, czyli tam trochę ponad 100kk. W ostatnich latach takich dużych transferów nie było. Tymczasem PSG w tym roku rozbiło bank za sprawą Neymara (222 milionów) Mbappe (180?) i resztą innych piłkarzy, którzy dopiero co pojawili się w klubie w ostatnich latach. Jak widać to nie wystarczyło. Swoją drogą wgl rynek transferowy poszedł do przodu, w sensie ceny. Przecież nie tylko za sprawą PSG, ale i innych klubów ostro poszedł obrót gotówki, jednak to już historia na zupełnie inne rozważania…


Obejrzałem Blade Runnera 2049

Zaletą dużych Tesco czy innych Biedronek jest fakt, że często i gęsto można wyrwać tam świetne filmy w naprawdę dobrych cenach. Po niedawnym Baby Driver, któremu swoją drogą również poświeciłem parę słów, przyszła kolej na kolejną produkcję zakupioną właśnie w tego typu markecie – Blade Runnera 2049. Właśnie zakończyłem seans, także chciałbym podzielić się paroma słowami tak na gorąco.

Blade Runner 2049, podobnie jak Baby Driver czy Ostatni Jedi jest jednym z filmów nominowanych do tegorocznych oskarowych nagród, które dane było mi obejrzeć do tej pory. Film nawiązuje do Łowcy Androidów Ridley’a Scotta z ’82 – ciężko mówić tu o bezpośredniej kontynuacji, bo mimo że, jesteśmy nadal w tym samym uniwersum, ba, spotykamy tu ponownie niektóre postaci, to i tak Blade Runner 2049 śmiało można traktować także jako osobną produkcję i oglądać ją nie znając poprzednika. Jednak pierwszego Łowcę Androidów także warto znać – w końcu dla wielu jest to kultowy wyznacznik jak powinien wyglądać klasyczny film Sci-Fi, a i daje nam to pewne szersze spojrzenie na świat przedstawiony, niektóre problemy, czy po prostu łatwiej będzie wyczuć nam niektóre smaczki.

Może się mylę, ale w filmie czuć sporo inspiracji reżysera filmu Denisa Villeneuve’a innym wizjonerem, Stanley’em Kubrickiem – mam tu na myśli większość kadrów, które cytując Dawida z kanału Sfilmowani, można wyciąć, powiesić na ścianie i zachwycać się [nimi] do śmierci i trochę, przynajmniej w moim mniemaniu, podobnie jest właśnie w takiej Odysei Kosmicznej czy Lśnieniu w których były podobnie ułożone kadry. Tak dla porównania poniżej kadry odpowiednio ze wspomnianego Lśnienia i Blade Runnera 2049.

 

 

I tak naprawdę właśnie przez swoją warstwę wizualną ten film zrobił na mnie największe wrażenie, a warto zauważyć, że oglądałem go na zwykłym DVD. Nie tylko tego typu przeżółkłymi kadrami, ale także intensywnym fioletem, różem i niebieskim charakterystycznym dla filmów cyberpunkowych wczesnego okresu. Zarówno efekty komputerowe jak i te związane z fizyczną scenografią to absolutnie najwyższa półka filmowa.

Jednak poza faktem, że nowy Blade Runner 2049 wygląda niezwykle ładnie to porusza także bardzo wiele ważnych kwestii społecznych. Może nie bezpośrednio, ale mówi m.in. o kwestiach okoliczności w jakich rodzi się człowiek i wpływu tego na jego dalsze życie, relacji międzyludzkich czy wpływu technologii na moralne aspekty człowieczeństwa. Film jest w końcu jedną z wizji jak za ileś lat może wyglądać znany nam dziś świat.

I chociaż jak mam być szczery to film nie wbił mnie jakoś w fotel jak kilka innych w przeszłości, to absolutnie nie odmawiam mu kunsztu i niezwykle dojrzałego podejścia zarówno tego czysto artystycznego jak i merytorycznego. Naprawdę warto się z nim zapoznać i ja sam jeszcze nie raz do niego wrócę. Nadal jest to jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku, a dla fanów gatunków jest to wręcz pozycja obowiązkowa. Zdecydowanie polecam!


Odhaczone w portfolio! – The Legend of Zelda

Cześć! W dzisiejszym odcinku chciałbym się wam czymś pochwalić. Jako zagorzały fan 8-bitowej rozgrywki często lubię sięgać po tytuły na kultowego Pegazusa, jednakże w trakcie największej zajawki tą konsolą nie przeszedłem chyba żadnej gry, którą miałem w swoich zbiorach. Sprawę próbuję zmieniać teraz, gdy za pośrednictwem emulatorów udaje mi się ograć co raz jakiś tytuł, lecz ostatnio postanowiłem sobie, że w moje ostatnie ferie zimowe w życiu przejdę po raz pierwszy The Legend of Zelda, czyli grę która okraszona jest takim kultem w USA i Japonii, że ja cie kręcę. Nie da się znaleźć chyba zestawienia najlepszych gier na NESa, gdzie tytuł Shigeru Miyamoto nie był wymieniany. Sam nigdy nie miałem w rękach kartridża z tą grą, bo prawdopodobnie nigdy nie była dostępna u rodzinnych dystrybutorów, bo oryginalny nośnik zawierał po raz pierwszy bateryjkę, która utrzymywała nasze postępy w grze przy życiu. Nie sądzę także, że przeszedłbym ją wtedy, nie znałem angielskiego, a gra jest z tego typu, że trzeba dużo szukać, dlatego do ogrywania tej gry przysiadłem z poradnikiem prowadzącym do najważniejszych znajdziek i innych potrzebnych przedmiotów. I mimo powszechnego i osobistego gardzenia taką formą zabawy bawiłem się całkiem dobrze i na własnej skórze odczułem, dlatego gra jest jedną z najlepszych na NESa.

Fabuła w grze przedstawiona jest na samym początku za pomocą tekstowego wprowadzenia napisanego średnio-zaawansowaną angielszczyzną: „Książę Ciemności Ganon kradnie potężny przedmiot zwany Triforcem Mocy. Księżniczka Zelda dzieli Triforce Mądrości na osiem części i chowa go przed Ganonem, który następnie ją porywa. Zadaniem tego zielonego skurczybyka – Linka (tak, to nie Zelda) polega  na odnalezieniu wszystkich części artefaktu i wyzwolenie księżniczki spod rąk antagonisty.” Trzeba przyznać, że zaczyna się całkiem nieźle i można bez przeszkód przytoczyć tutaj różne legendy średniowieczne, jak na przykład ta o Królu Arturze. Dodajmy przede wszystkim to, że gra wyszła w 1986, gdzie gry fabularne na konsolach były niezwykłą rzadkością z powodu małej pojemności kartridża, więc królowały zwykle proste zręcznościówki o niewymagających mechanikach.  Pierwsze Final Fantasy zostało wydane przez Square dopiero rok później. Grę zaczynamy wpisując swoje imię, a następnie pojawiamy się na mapie świata. Zupełnie sami, bezbronni, ani nawet bez pomysłu co mamy robić. Ale zaraz od razu widać, że w ścianie jest dziura, więc zapewne można wejść z nią w interakcję. Wchodzimy, a tam stary człowiek, który wypowiada legendarną już frazę: „It’s dangerous to go alone! Take this!” i wręcza nam prosty oręż. Jest to typowo japoński sposób nauki gry – wykorzystanie zerowych środków przekazu, bo ten fragment mówi nam na przykład, że możemy wchodzić do pomieszczeń i zbierać przedmioty, przedmiotów jest wiele, a naszym orężem będzie miecz. Jednak mimo wszystko gra jest sztandarowym przykładem tej gry, do której nie odważyłbym przysiąść bez poradnika, bo patrząc teraz po ukończeniu gry na wszystkie sekrety, które po drodze udało mi się odkryć nie sądzą, że wpadłbym kiedykolwiek na takie wykorzystanie.

Gameplay opracowany został jeszcze przy pracach na kultowych Super Mario Bros, otóż jak Link możemy poruszać się w czterech różnych kierunkach świata. A cały świat podzielony jest na wiele takich kwadratów na których rozsiane są różnego rodzaju bestie, jaskinie i znajdźki. Świat jest duży, a początkowo Link jest niezwykłym cieniasem, bo ma tylko trzy serduszka, czyli oznacza to sześć trafień i napis ‚Game Over’. Początkowo wydawać może się to dużo, lecz w wiru walki z dalszymi przeciwnikami te serduszka spadają strasznie szybko dlatego dobrym sposobem jest odnalezienie poukrywanych pojemników na serca na mapie świata do czego przydatne są bomby – jedne z największych dobrodziejstw Zeldy. Za ich pomocą można bez problemowo odkrywać nowe jaskinie, tworzyć skróty w lochach, czy używać w trakcie walki. Do ataku mieczem służy klawisz A, natomiast pod B możemy przypisać dowolny przedmiot z ekwipunku. Nasza tarcza, jeśli oczywiście jest odporna zablokuje każdy strzał pędzący w nas z przodu lub pod lekkim kątem z boku. Wszystko to, jeśli w czasie kontaktu z pociskiem nie atakujemy. Problemem tej gry jest strasznie nierówny poziom trudności, gdyż najciężej było mi zacząć, gdy zawsze padałem kilka ekranów dalej, bo denerwujące kreatury wytrzymywały więcej ciosów z naszego miecza, który z każdym kolejnym utraconym sercem traci. Przy wypełnionym pasku zdrowia nasz miecz możemy miotać otrzymując swego rodzaju broń dystansową, lecz gdy tylko stracimy połówkę serca bonus zanika, a my musimy podchodzić blisko do przeciwnika co łatwo pozbawi nas pozostałych serc.Potem, gdy zebrałem już kilka pojemników na serca było już o wiele prościej, bo mogłem popełnić więcej błędów i spokojnie myśleć o zwiększeniu swoich obrażeń dobywając lepszy miecz w ukrytej lokacji. Nasi przeciwnicy także nie rozwijają się z nami jak to ma miejsce w innych tego typu grach – oni pozostają przez całą grę tacy sami, a my po pewnym czasie niszczymy ich jednym przejechaniem miecza. Nasi wrogowie w swoich truchłach wypuszczają także różnego rodzaju znajdźki takie jak Rupię, czyli miejscową walutę, serce uzupełniające jedno serce naszego zdrowia, wróżki uzupełniające ich kilka, czy zegarek, który zamraża naszych przeciwników, a nas czyniąc nietykalnymi oraz wymienione wcześniej bomby. Zelda po początkowych krokach bardzo, ale to bardzo wciąga, dlatego polecam ogranie tej gry razem z poradnikiem.

Sama śmierć w grze nie jest niczym strasznym, bo po pokonaniu naszego bohatera odradzamy się w startowej lokacji, ale nie tracimy wszystkich przedmiotów, co nie zniechęca nas, a daje nadzieję, że będzie lepiej. Problemem może być natomiast, że mamy tylko 3 serduszka. a resztę napełnić musimy sami, co często będzie sprowadzało się do wyżynania niewinnych istot świata Hyrule, żeby tylko napełnić nasz pasek zdrowia. Z drugiej strony będziemy musieli to robić, by zarobić na niektóre potrzebne nam rzeczy, bo gra ma trochę dziwny system zbierania pieniędzy. Nasz portfel pomieścić może tylko 255 rupii, a z wrogów wypada maksymalnie 5, albo 1, albo wcale, co przy niektórych przedmiotach będzie sprowadzało się do odwiedzania tych samych lokacji i zbieraniu kasy jak serduszek. Dla przykładu niezbędna Magiczna Tarcza kosztuje 130 klejnotów, a można ją stracić w starciu z kreaturami, które mogą ją nam po prostu pożreć. I wyobraźcie sobie zdenerwowanie typowego gracza na taką ewentualność. Gra dodatkowo lubuje się w sekretach, bo niemal na każdym ekranie możemy wysadzić pewne pomieszczenie, przesunąć klocek, czy spalić krzak, żeby odblokować tajemne przejście. I medal z ziemniaka dla tego, kto jako pierwszy przeszedł Zeldę z pełnym dorobkiem przedmiotowym, gdyż w każdych lochach zawsze znajduje się nowy przedmiot, a inna pochowana jest w różnych przejściach w miejscach, o których nie miałbym pojęcia bez poradnika, a są konieczne, by osiągnąć postawiony przed Linkiem cel. Nasze zadanie polega będzie na odnajdywaniu lochów, które są bardziej labiryntami, pokonywanie bossów czających się tam i zbieranie kawałków artefaktu. Podczas podróży po tych miejscach znaleźć można kompas pokazujący nam miejsce położenia przedmiotu oraz mapę pokazującą.. całą architekturę budynku. Znalezienie 8 kawałków pozwoli nam wejście do ostatniego, dziewiątego lochu na którego końcu czai się Ganon, Pan Zniszczenia.. a nie przepraszam zagalopowałem się. Jego pokonanie umożliwi nam dostanie się do księżniczki i zakończenie przygody, lecz tutaj koniec przygody nie oznacza końca gry, bo jeśli nam jeszcze mało to możemy spróbować swoich sił w dużo trudniejszej przygodzie serwowanej nam po zakończeniu, lecz ja i tak jestem zadowolony z przejścia głównej części gry.

Moja przygoda z tym tytułem trwała około 7 godzin grania, które nie były tylko odkopaniem antycznego starocia, ale także pewnego rodzaju wglądem w pomysłowość ludzi na początku ery fabularnych gier na konsolę i uproszczeń, by gra zmieściła się na mały kartridżu. Sam nie czułem się jednak znużony graniem w tą pozycję mimo jej mechanik, które okazały się całkiem przyjemne. To jedna z wielu perełek na NESa i z dumą dopiszę sobie do osiągnięć przejście tej gry. Naprawdę polecam!

A ja chyba spróbuję tym razem swoich sił w pierwszym Final Fantasy.  Stay tuned!


Już jestem znów

/jj

Piterus juz jest [ 10 dni ]

+++

Wiecie co

Strona mi się popsuła

Albo ktoś popsuł

Trochę słabo

Ale no

¯\_(ツ)_/¯

Dokładnie 10 dni temu wykrzaczyło mi stronę. Oficjalny powód to przekroczenie transferu, mniej oficjalny coś musiało to nagłe przeciążenie spowodować. Spodziewałem się strony jakoś w połowie lutego, a tu dziś jakoś fartem zauważyłem, że „o, patrz, działa”. W sumie nie wiem czy to na stałe, bo w panelu transfer nadal widnieje jako przekroczony, no ale skoro strona jest no to ok – nie będę wnikał. Jedyne co zrobiłem to jakąś kopię z poziomu cms, aktualizację samego wordpressa i zainstalowałem dodatkową wtyczkę zabezpieczającą. Czy coś to da? Nie wiem, zobaczymy. Tak czy inaczej przydałby się nowy host. O tyle dobrze, że jest chociaż ta domena, więc w sumie byście nawet nie zauważyli. Chyba.

Pogrywam trochę w Fifę 18. Fajna gra, polecam, jakby ktoś coś jakiś mecz to chętnie. Jakiś już skład tam powstał także spoko. Z drugiej strony, nie sądziłem, że gra ta może być momentami aż tak irytująca. Znaczy nie, nie mówię o samej grze jako grze, ale jako takiej rozgrywce online, która po skumulowaniu różnych czynników z ludzkim na czele daje efekty jakie daje. W sumie zawsze jest Squad Battles (taka bardziej sensowna gra na bota), więc w razie co można ratować się tym. No i karierę Huntera wypadałoby kiedyś przejść

Wgl Baby Driver mnie nadal trzyma. W sumie nie wiem co ja widzę w tym filmie aż tak, ale z pewnością na chwilę obecną byłby mocno wysoko w jakimś niepisanym top. Może kiedyś się o takie pokuszę? Kto wie. W sumie patrząc tylko przez pryzmat ścieżki dźwiękowej to ostatni raz miałem tak z Suicide Squad, tyle że tamten film prócz muzyki, nie ma chyba jednak do BD podejścia

Ostatnio sporo słuchałem radia. W pamięci utkwiły mi szczególnie dwie audycje – Trójkowy TOP Wszech Czasów oraz podobna w radiu Zet. Jak co roku mnie interesowała szczególnie ta pierwsza, bo jest tam kawał naprawdę genialnej muzyki na najwyższym poziomie no i chciałem dowiedzieć się jak wysoko tym razem zajdzie mój konik w tamtych zawodach, czyli Riders on the Storm the Doorsów, który z jakiejś tam puli moich ulubionych piosenek miał zdecydowanie największe szanse. Tym razem znalazło się na miejscu 4, zaraz za podium. Wygrało Brothers In Arms od Dire Straits – według niektórych zasłużenie, mi osobiście nie przypadł do gustu i wolałbym już chyba Bohemian Rhapsody od Queen, ubiegłorocznego zwycięzcę, który tym razem był drugi. Całą listę macie na podlinkowanym profilu na FB jakby coś – dużo wartej poznania muzyki, serio.

Wspominając o Zetce to w sumie miałbym wywalone na ten konkurs, bo i tak czułem, że wygra jakieś Despacito czy coś, więc o czym tu dyskutować, ale mówię posłucham, ocenię i nawet miło się zaskoczyłem. Wygrało Bille Jean Michaela Jacksona i w sumie tak chciałem żeby wygrał, bo patrząc, że radio Zet jest stacją z muzyką typowo popularną to król MJ pasował tam jak najbardziej, jeśli zwrot „wszech czasów” traktujemy jakoś w miarę serio. Cieszy mnie również 4 pozycja Sweet Dreams, bo nie sądziłem, że ten kawałek zajdzie jakoś szczególnie wysoko.

Także fajnie.

NESowy Ice Hockey miał wczoraj urodziny. Trzydzieste. Stara gierka, ale frajdy potrafi dać przez multi tyle, co niejeden współczesny tytuł.

Nie wiem co tam więcej u mnie. Leci powolutku. Mam parę pomysłów tu, które warto by zrealizować, ale co z tego wyjdzie to zweryfikują sprawy bieżące. W każdym razie postaram się być w kontakcie. Nawet discord podlinkowałem tam w panelu obok – zapraszam zainteresowanych.

Mam nadzieję, że strona nie padnie znów, teraz, za chwilę, ale w razie by padła to możecie od czasu do czasu i tak tu zajrzeć – a nóż widelec okaże się że stoi.

Aktualizacja 1.02.2018: dzień po napisaniu tej notki strona znów padła Niemniej, zobaczymy jak będzie w tym miesiącu. Trochę tam dodałem pewne usprawiedliwienia jeszcze także czas pokaże.