Kategoria: Piterus

Z Archiwum Clubu: In the air tonight…

Notka z 5 października 2013 roku. Podobnie jak wcześniejsza była zamieszczona na poprzedniej wersji bloga i znalazła swoje miejsce również tu. Prawdopodobnie dziś pojawi się tu jeszcze jedna i chyba ostatnia notka z tamtej strony. Zapraszam.

Kojarzycie Phila Collinsa? To wokalista i perkusista zespołu „Genesis”, zdobywca Oscara za najlepszą piosenkę filmową („You’ll Be In My Heart” z produkcji Disneya „Tarzan”), jeden z bardziej rozpoznawalnych głosów brytyjskiej sceny muzycznej i symbol muzyki lat ’80. Otóż jest to jedna z niewielu realnych postaci, która występowała w serii GTA (konkretniej w Vice City Stories). W telegraficznym skrócie, w jednej z misji miał on zaplanowany swój koncert w Vice City. Z racji tego, że był przyjacielem Reni Wassulmaier, która była/był (tu zaczynają się wątpliwości) przez pewien czas pracodawcą głównego bohatera Vice’a Lance’a, mieliśmy za zadanie zapewnić mu ochronę. To zadanie nie było jednak łatwe. W trzech misjach zostały przeprowadzone na niego trzy zamachy, co w sumie niewielu dziwi. Zostały przeprowadzane na zlecenie Giorgio Forelliego – tego samego, któremu musieliśmy pomóc (a w zasadzie nasz adwokat) w Vice City. Phil wisiał mu ponoć kasę i drogi Giorgio postanowił ją w końcu odebrać. Inna sprawa, że rodzina Forelli nie miała zbyt wiele szczęścia do egzekwowania długów Dzięki nam jednak koncert przebiega bez większych problemów, a on sam może dać jeden z bardziej emocjonujących koncertów jakie widziało uniwersum Grand Theft Auto.

Swoją drogą – Phil Collins ma ponownie wrócić do aktywnej działalności w świecie wielkiej muzyki. Życzymy powodzenia!


Loading… completed?

Po krótkiej (względnie, na oko 2 tygodnie?), wymuszonej przez hosting przerwie, strona wróciła do życia. O samych problemach cba nie ma co zbyt wiele pisać. Zasadniczo trzeba było być na taką ewentualność przygotowanym (no może nie konkretnie na takie okoliczności, ale na nagłą utratę dostępu). Pierwsze co zrobiłem po zalogowaniu to utworzyłem kopie bazy danych, bo ostatnią miałem chyba z maja (bo o fakcie, że zepsułem sobie stronkę aktualizacją żeby ją zaraz naprawić to nie ma co wspominać). Ogólnie, jak to ktoś kiedyś powiedział, ludzie dzielą się na tych co robią często kopie bezpieczeństwa i na tych co dopiero zaczną. Na samej stronie aż tak mi nie zależało – bardziej na tych kilku notkach, które kto wie, może kiedyś się przydadzą. Tu rodzi się kolejna kwestia. Chciałbym pisać przy jakimś większym portalu, ale to, póki co, na razie palcem po wodzie pisane plany. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Swoją drogą jak ktoś zna coś fajnego to może podrzucić. Wiele osób, z tego co wiem, bawiło się i ogólnie zaczynało swojego czasu na gameplay.pl. Są tam teksty youtuberów, blogerów czy różnych podobnych twórców tej i podobnej profesji. Plusem takiego czegoś jest to, że uderza się w trochę większą rzeszę odbiorców co, nie ma co ukrywać, otwiera i pokazuje różne inne drogi. Ogólnie nie szukam portalu typowo o grach, ale tak o szeroko rozumianym podobnym spektrum przedstawiania treści – myślę, że sami wiecie o co mi chodzi
Dalej chciałbym, a co z tego wyjdzie to nie wiadomo, wprowadzić pewną cykliczność pisania artykułów tu czy to gdzieś indziej. Dobrze byłoby obrać sobie jakiś dzień i wtedy to robić (pomijając fakt, że cykliczność i swojego rodzaju samozaparcie poparte pracą nad nawykami zawsze jest w cenie). Póki mam trochę czasu to nie widzę w tym żadnego problemu, a i później kiedy weszłoby to w nawyk to nie widzę jakiś przeciwności poświęcić na to trochę czasu póki sprawia mi to jakąkolwiek przyjemność. Bo przecież w dużej mierze o to w życiu chodzi – czyż nie?

Oooo, słonik!


Contra – powrót do rzeczywistości

Jeszcze trochę o Contrze. Zastanawialiście się kiedyś co może robić bohater gry po przejściu głównej fabuły? Otóż musi wrócić do codziennego życia, ze zwykłymi problemami, często wcale nie mniejszymi niż te, które czekały na niego jeszcze jakiś czas temu.
Contra: After the Credits została stworzona w 48h przez Acid Wizard Studio na potrzeby Global Game Jam 2015. Sprawdźcie sami jak to wygląda. Przejście zajmie chwilę, a w sumie warto Taka tylko rada – działa na wszystkich przeglądarkach poza Chromem.

Contra: After the Credits

Sterowanie:
Ruch: Strzałki
Skok: Z
Strzał: X
Start: spacja


NFS Hot Pursuit – Gorrący pościg w dwóch wydaniach

Zasadniczo miałem tę recenzję (nie lubię tego słowa jakoś) napisać dopiero po przejściu gry na full, ale jakoś pod koniec drugiego trybu (o tym za chwilę) darowałem to sobie, bo po sobie psuć obraz. Zacznijmy może jednak bardziej pozytywnie. Puśćcie sobie to jak już zaczniecie czytać tekst właściwy. Smacznego.

Seria Need For Speed wryła się w świadomość wielu graczy jak niedościgniony wzór arcade’owej gry wyścigowej. W dużej mierze zawdzięcza to dwom fenomenalnym częściom Undergroud 1 & 2 oraz późniejszemu wcale nie gorszemu Most Wanted, od których premier mija już pomad dekada. Na samą serię miał także wpływ niemały boom na świecie na film Szybcy Wściekli. Po okresie lekkiego pogubienia, seria postanowiła wrócić do odświeżania klasyków z przed ery tuningu. Dziś na tablicy Need For Speed: Hot Pursuit z 2010 roku.

Sam byłem sceptycznie nastawiony to wszelkich nowych NFS-ów mając w pamięci jeszcze obrazy z gier tej serii z początku wieku. Na nowym sprzęcie spróbowałem więc zainstalować właśnie takowe. Niestety, z bólem serca, musiałem stwierdzić, że nieco się zestarzały (nie umniejszając im tu wcale) i może czas na spróbowanie czegoś innego. Równolegle na moim dysku pojawiła się gotowa do instalacji odświeżona wersja Gorącego Pościgu, więc czemu nie spróbować? Odpaliłem. Grafika oczywiście przedstawia już inny poziom, tym bardziej, że mój komputer nie miał większych problemów ze wsparciem maksymalnych detali. Plus za optymalizację (jak na podane wymagania to gra wygląda naprawdę ładnie). Wsiąknąłem na dłużej.

Oczywiście pierwsze co rzuca nam się do zrobienia to wykonanie pierwszego wyścigu. Klasyczna forma – jedzie iluś, każdy z jednym celem, trasa krótka, łatwa, przez piaszczyste stepy z asfaltową nitką przeszywającą całość. W sam raz na zapoznanie z mechaniką. Ta jest praktycznie niezmieniona od tytułu Burnout, tyle, że tam mieliśmy znacznie inny system zniszczeń, ale w ogóle nie dziwi. Na co innego była nastawiona tamta gra. Z resztą wątpię, żeby twórcy licencjonowanych marek aut z najwyższej półki, chcieli oglądać swoje perełki w formie gotowej na szrot. Aut jest naprawdę sporo. Praktycznie co wyścig lub dwa przesiadamy się na inne. Każde prócz innych osiągów jest przystosowane do innego typu nawierzchni, więc nieraz lepiej użyć czegoś a’la muscle car, a nieraz typowego exotica. Z biegiem czasu odblokowujemy coraz to lepsze auta, za przyznawane nam punkty. Te nalicza się w różny sposób. Od punktacji za poszczególne miejsce po naszą szaloną jazdę na drodze i eliminowanie przeciwników oraz… policji. Czym że byłby nowy, stary dobry hot bez tytułowego trybu – hot pursuit. Praktycznie to jest wisienka na torcie całej gry. Nie doświadczymy w grze dwóch takich samych pościgów, a wszelkie zachowania dają naprawdę dużo frajdy, szczególnie przy tak znakomitej ścieżce dźwiękowej na którą często kładę duży nacisk. Zarówno muzyka, która przygrywa naszym poczynaniom jak i same dźwięki aut/otoczenia/wszystkiego są naprawdę dobrej jakości, pasują do klimatu gry i nakręcają nas do naprawdę szybkiej jazdy. Usłyszymy tam zarówno kawałki elektroniczne jak i znacznie cięższe brzmienia. Wszystko to w postaci swojego rodzaju hybrydy, bo znaczną część kawałków ciężko przyporządkować do jednego nurtu. Tryb „uciekającego” dostarcza naprawdę dużo dobrej zabawy i ukończyłem go finalnym, dobowym (w czasie gry, co oznaczało zmieniające się warunki pogodowe) wyścigu z fajerwerkami na mecie. I zasadniczo w tym momencie gra mogłaby się skończyć. Mamy jednak jeszcze drugi tryb.

W drugim za pomocą własnego auta, dorównującego tym których ścigamy oraz za pomocą różnych zabawek pokroju kolczatki (które o ironio mamy także w poprzednim trybie) wcielamy się w rolę stróża prawa, żeby przywrócić ład i porządek na ulicach stanu. Zasadniczo spoko, jednak przypomina to okrojoną wersję poprzedniego tworu. Podobnie odblokowujemy kolejne eventy, tryby niby bliźniaczo podobne (no z kilkoma zmianami z wiadomych względów) zwykle okrojone są ze ścieżki dźwiękowej, a w zamian za to otrzymujemy jeden kawałek, mający w jakimś tam stopniu budować napięcie. Uciekający są niemiłosiernie skuteczni, co znacznie utrudnia nam jakąkolwiek przyjemność z rozgrywki, przynajmniej ja nie doczekałem – odpadłem pod koniec. Zasadniczo nie mamy co się dziwić – w poprzednim trybie policja także nie grzeszyła skutecznością, więc wcielamy się w coś podobnego. Może jeszcze inaczej. Może się podobać, ale zdecydowanie nie musi.

Ogólnie można powiedzieć, że tytuł na plus. Gra może się podobać i mimo nostalgii i tęsknoty za poprzednimi tytułami nie można jej z góry skreślać. Jest to tytuł może nie wybitny, ale odpowiedni by rozegrać wyścig lub dwa w przerwie między jakimś zajęciem. Ewentualnie dziesięć. Czemu by nie.


Rodzimy odbiór orientalnych producji

Od 2001 roku, Akademia Filmowa nagradza Oscarem najlepsze filmy pełnometrażowe w technice animowanej, skierowane głównie do młodszej widowni, ale i z przesłaniem do niejednego starszego widza, który z danej produkcji mógłby się wiele nauczyć. Na liście tej dominują głównie produkcje Pixara, co wcale nie jest dziwne, bo faktycznie jest to bez cienia wątpliwości najlepsze studio produkujące tego typu filmy, jednak jeden film innego twórcy chociaż po części także z ramienia Disney’a wyraźnie nie pasuje do podanej listy. Dziś kilka słów o Spirited Away: W krainie bogów.

Osobiście nigdy nie przepadałem za gatunkiem anime jako takim. Wyjątki stanowiły jedynie typowe kreskówki na Polsacie, które były na tyle „uzachodnione”, że nie czuło się tej bariery kulturowej, bo raczej nikt nie twierdzi, że Pokemony czy Król Szamanów w jakiś tam sposób nasz bardzo szokowały. Zawsze jednak czułem takie hmm… zmieszanie, gdy na którymś z 3 programów (bo do niedawna tylko tyle było) puszczono raz na ruski rok jakąś typowo wschodnią produkcję. Obok Spirited Away pamiętam też np. Mononoke-hime tego samego reżysera. Swoją drogą to drugie było chyba jedną z bardziej pogiętych produkcji jakie dane mi było oglądać w życiu, ale ciężko to opisać słowami tak z pamięci, bo i patrzę przez pryzmat ponad 10ciu lat więcej na karku. Wtedy nie dane mi było tego obejrzeć do końca. Chłopak z czymś na wzór sepsy na rękach oraz nieszczypiący się z celowaniem w głowę z broni palnej wojownicy oraz wszystko pokroju tego to jednak było stanowczo za dużo na mój stosunkowo młody umysł, a i teraz miło upływu czasu, średnio chce mi się do tego wracać.

Nie mniejszy szok wywołała na mnie opisywana dziś produkcja. Niech za przykład posłuży jedna z początkowych scen, gdzie ludzie zamieniają się w świnie ze względu na swoje łakomstwo. Dosyć spory kontrast z takim Shrekiem czy Wall-e czyż nie? Zatem rodzi się pytanie – co zachęciło do nagrodzenia tej produkcji Oscarem? Wspomniałem wcześniej o różnicy kulturowej. Mimo całej otoczki i raczej potrzeby zasięgnięcia o co tam właściwie chodziło po seansie, całość była przesycona treścią. Przesycona na tyle, że zwykła kilkuminutowa scena jazdy w pustym pociągu bez żadnej linii dialogów była dla nas swoistym wytchnieniem. Budowanie nowych emocji, które żadna europejska czy amerykańska produkcja nie ma prawa nam dać, było w tym wypadku naprawdę na najwyższym poziomie.

Wszystko to jednak składa się na swoisty confuse, który miałem również wtedy. Z jednej strony jest to piękna opowieść rysowana najszerszą paletą barw jaką można sobie wyobrazić, z drugiej kompletnie nie przystosowana na nasz rynek i kompletnie nie dla najmłodszego widza. I chociaż Akademia również to zauważyła i w następnych latach nie rzucała nam takich propozycji, to warto wiedzieć, że takie coś również istnieje co pozwala nam spojrzeć na nasze rodzime produkcje w kompletnie inny sposób.