Kategoria: Piterus

Jeżyk bramkarzem?

W okolicach 2004 roku, za sprawą McDonaldowego Happy Meala (oczywisty zestaw jak się ma te koło 8 lat) trafiła w moje ręce minigierka LCD ze stajni studia Sega z jedną z flagowych postaci tego wydawcy – Kolczatka Knuckles z serii Sonic. Już na tamte czasy nie był to szczyt technologiczny, a jednak mimo to miało to swój pewny urok. Dalej ma. Dziś trochę o Knuckles Soccer.

Zarówno Segi jak i Sonic’a nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Może nie jest to u nas tak popularne jak chociażby Nintendo z Pokemonami czy Mario na czele, jednak i tu, w Polsce ten fragment wirtualnej rozrywki ma swoje rzesze wiernych fanów. Dziś Sega nie ma już takiej mocnej pozycji na rynku jak kiedyś, stąd fani głównie opierają się na tych starszych produktach. Ja fanem Segi ani szybkiego, niebieckiego jeżyka nigdy nie byłem – podana gierka jest po prostu jednym z przykładów sprzętu tamtego okresu.

Knuckles Soccer z 2003 roku opiera się na bardzo prostym mechanizmie jak z resztą wszystkie gry LCD. Do dyspozycji mamy 3 przyciski funkcyjne. Dwa z przodu służą do sterowania lewo/prawo, a jeden z tyłu w formie suwaka do włączenia bądź wyłączenia gry. Występujemy w formie bramkarza, który ma obronić lecący w stronę bramki strzał. Jest 10 strzałów – jak się je wszystkie obroni gra przyspiesza. Takich poziomów jest 5 co daje nam 50 strzałów do obrony. Jeśli się nam to uda, gra się zakończy i zagra ku naszej uciesze irytującą muzyczkę Możemy też oczywiście przegrać. Dzieje się to wtedy, gdy puścimy 5 strzałów na poziom. Po przejściu na kolejny, liczba skuch się resetuje.

Gry LCD od Segi były początkowo dostępne jedynie w zestawach Happy Meal. Można było je zgarnąć i wcześniej w cenie około 10-20$, jednak technologia komórkowa i ogólnie rynek gier mobilnych przyczynił się do faktu by nieco spuścić z ceny, więc zaczęto dystrybuować je głównie przez Maka i pobierać jedynie % z ceny zestawu. Gra pojawiła się m.in. na E3 (największe targi gier video w Los Angeles w Kalifornii) w 2003 roku, gdzie rozdawano je już kompletnie za darmo w ramach promocji marki. Niedługo później Sega wydała podobną gierkę z inną postacią i w innej obudowie, ale wszystko opiera się na tych samych zasadach. Z resztą są i inne równoległe tytuły. Przykładowo opisana jest jedną z 6, które były dostępne swojego czasu u nas właśnie w Maku. Ponoć w czasie drugiej promocji tej gry w Stanach, niektóre z egzemplarzy uprawniały do wygrania sporej nagrody pieniężnej, a inne do otrzymania pełnoprawnego tytułu gry.

Gra nie jest trudna ani jakoś mocno wymagająca, szczególnie w jej początkowej fazie. Z resztą, które tego typu takie były – na co innego kładziono nacisk. Mimo to może skraść trochę czasu i to nawet nie wiadomo kiedy. W sam raz na chwilę (dosłownie!) oderwania się od czegoś innego. Niemniej fajnie powspominać i przypomnieć sobie, że takie coś było. A nóż widelec ktoś zechce wypróbować samemu.

Tu coś jak to wygląda w praktyce.


Banki rządzą światem!

Jednym z nieodłącznych motywów misji w serii Grand Theft Auto są napady na bank. Oczywiście głównym tego powodem jest fakt, że zwykle w rzeczywistości takie przedsięwzięcia (hue) są niezwykle spektakularne, co oczywiście jest pożądane w tego typu grach, gdzie główną tematyką jest wcielanie się w postać stojącą w opozycji do prawa, czyhającą na dużą ilość gotówki i wiadomy dreszczyk emocji. Ewolucji przedstawienia tych misji na podstawie głównego kanonu z PC, czyli III, Vice City, San Andreas, IV oraz najnowszej V-tki (gdzie swoją drogą główna fabuła opiera się na napadach) przyjrzymy się niżej.

GTA III: Ucieczka

W misji tej z pozoru nie jesteśmy jakimś super ważnym elementem. No właśnie – z pozoru, bo gdyby nie my, napad w ogóle by się nie udał, a wszyscy biorący w nim udział zginęliby tragicznie, ale od początku. Misję zleca nam niejaki Joey Leone – syn bossa mafii Leone – Salvatore’a. Prosi nas o pomoc jego kolegom, którzy planują napad na bank (ekhm, na oddział banku prędzej – patrz filmik). Bohater nie wchodzi w zbędną dyskusję i godzi się na postawione warunki. Swoją drogą główny protagonista trójki – Claude nie ma raczej dobrych wspomnień z napadów na bank w Liberty City (intro). Misja polega jedynie na zabraniu opryszków z ich kryjówki, dowiezieniu do miejsca oraz zabraniu ich z niego chwilę później, bo ewidentnie coś im nie siadło. Uciekamy policji i odwozimy interesantów na miejsce. Podczas misji może zginąć dwóch z nich, (do przejścia potrzebne jest, aby przeżył chociaż jeden) tylko że wtedy dostaniemy zamiast 20k połowę tej kwoty. Swoją drogą nie dziwne jest, że napadł nie wyszedł, bo ewidentnie pracownicy banku się ich spodziewali (albo mają strasznie czułe automatyczne drzwi – patrz 1.35 filmiku – nie zdążyli jeszcze dobrze wysiąść a już otwarte). Sama misja, no cóż – szału nie ma, ale pierwszy napad na bank zaliczony.

GTA Vice City: Robota

Zasadniczo pod napady na bank w Vice City możemy podciągnąć cały cykl misji dla klubu Malibu, jednak sam napad odbył się w misji Robota. Mamy tu już większą kontrolę nad całym przedsięwzięciem – sami kompletujemy ekipę (tak jakby – wynika to z fabuły wcześniejszych misji) oraz sami faktycznie ten bank okradamy. Sam Tommy o napadzie mówi tak: Wejdziemy do banku, powymachujemy bronią i wyjdziemy jako bardzo bogaci ludzie. Ekipę działającą, prócz głównego bohatera stanowią Phil Cassidy (były żołnierz, typ, który poznał najwięcej protagonistów GTA, co czyni go również chyba jedyną postacią, która wystąpiła aż w 4 grach oraz postacią, której twórcy nie mogli się zdecydować której ręki ma nie mieć – patrz cutscenka, kiedy ją traci i później), Cam Jones – spec od zamków (jego pracownia stoi w VC jak jedzie się w stronę doków) oraz Hilary King, którego rola ograniczyła się do… prowadzenia pustej taksówki. Sam napad na El Banco Corrupto Grande (przypadek?) wychodzi jako tako pomyślnie, gdyby nie fakt, że dosyć szybko przyjeżdża oddział SWAT, który nieco krzyżuje plany. Po odparciu pierwszej fali podjeżdża King, który… niestety ginie i tu pojawia się w sumie najtrudniejszy moment misji. opcjonalnie może zginąć także Jones, ale trzeba się o to raczej postarać, bo w sumie trzyma się całkiem nieźle do końca misji. Jeśli jednak zginie, dialogi sugerują nam, że dostaniemy większą działkę, jednak jest ona taka sama jakby była z nim. Jak zginie wcześniej musimy także przejąć walizkę, którą normalnie by trzymał on. Gdy ta (misja) kończy się powodzeniem, w tyle słyszymy także Mercedes oraz Kenta Paula, a my z 50k dolarów w gotówce i w nowych szatach opuszczamy daną lokalizację i możemy dalej cieszyć się słonecznym dniem w Vice City.

GTA San Andreas: Rozbijanie banku u Caliguli

Zasadniczo to napad na kasyno, ale śmiało można to podpiąć pod powyższe (swoją drogą typ nieźle obcykany na filmiku). Podobnie jak w przypadku VC, napad na bank był starannie przygotowywany już we wcześniejszych misjach. Ekipa była równie przemyślanie dobierana i już tu widzimy, że całość jest znacznie bardziej rozbudowana. Więcej mamy jako takiej kombinatoryki i wykorzystania terenu niż samego strzelania (chociaż i tak jest tu go znacznie więcej niż w poprzednich częściach). Musimy mieć na uwadze wózek widłowy, stroje na przykrywkę, elektronikę pod kontrolą i inne takie. Sam napad wyszedł z ramienia Wu Zi Mu, którego pierwszy raz poznajemy w pamiętnych wyścigach poza miastem (w tych, w których startuje także Claude). Pozostaje on naszym wiernym sojusznikiem do końca gry. Fabuła jest tu już znacznie szersza, więc niech za jej zarys posłuży fakt, że ta samego napadu, została oparta prawdopodobnie na filmie Ocean’s Eleven: Ryzykowna gra. Kto nie oglądał to polecam. Za sam napad dostajemy 100k plus tak ważny w San Andreas szacunek.

GTA IV: Trójlistna koniczyna

Czwórka była przełomem dla R*. Nowy silnik, który przenosił nas w uniwersum HD dawał i daje dalej nam wiele nowych możliwości co przekładało się na znacznie inne budowanie fabuły. Jak to ktoś określił ostatnio na targach E3 – przy zwiastunach czy cutscenkach napracowali się przede wszystkim twórcy filmowi, a w drugiej kolejności sami twórcy mechaniki. Wracając do misji – nie odnajdujemy tu jak przy poprzednich częściach jakiś większych przygotowań czy coś. Ba, dopiero jak już rozpoczniemy misję dowiadujemy się w cośmy się tak naprawdę wpakowali! Jak zwykle idzie coś nie tak i mamy tu do czynienia z prawdziwą gorączką (sytacja bazuje na filmie Gorączka tak nawiasem właśnie). Detali pojawia się coraz więcej – torba z pieniędzmi może nam się rozedrzeć (chyba tylko jeśli zginiemy) i takie tam. Ogólnie możemy zgarnąć 250k co w tamtym momencie czyni nas ustawionymi, ale tak naprawdę nie mamy ich na co wydać :| Samą misję wykonujemy z pewnymi Irlandczykami, co będzie miało wydźwięk także w V, gdzie to jeden z nich także bierze udział w napadzie. I właśnie do V przechodząc…

GTA V: Wielka fucha

Główną osią V jak i GTA: Online (pierwszego ogarniętego trybu sieciowego od R* dla tej serii) są napady. Stały się kręgosłupem całej fabuły oraz głównym trybem do multi. To nie jest już tylko porzędna misja jak w III. W tytule zamieściłem ten główny skok, na rezerwy banku federalnego, lecz występuje tam również 5(?) innych, poprzedzających skoków. Sukcesywnie wzrosła także nagroda – ponad 200kk do podziału na grywalne postaci! O fabule sobie daruję – jest jeszcze przede mną, podobnie pewnie jak jeszcze przed kilkoma, a i jej opisywanie, tak wyrwane z kontekstu mijałoby się z celem. Przynajmniej unikniemy spoilerów Nie mniej czekam z niecierpliwością na to coś, na co poszło najwięcej całej otoczki medialnej i multimedialnej, bo nie ma co ukrywać, że R* postarał się zareklamować to koncertowo.

Cóż na koniec – jest to jeden z wielu przykładów jak potrafią ewoluować misje w seriach gier. Minęło przecież sporo lat między pierwszą wersją 3D, a najnowszą odsłoną. Mamy już więcej możliwości i więcej form na przedstawienie fabuły. Jednak mimo to, nie oznacza to wcale, że te starsze były jakoś tragicznie słabe. W momencie kiedy dana wersja była aktualna i na topie, każdy z tych napadów był maxem tego, co można było wynieść z danego silnika. Dziś, możemy jedynie w nieskończoność powtarzać to co już jest nam dane i wyczekiwać kolejnego napadu (i nie tylko) w kolejnej odsłownie GTA za parę dobrych lat.


Powrót Pegasusa na salony

Jakiś czas temu firma Nintendo zapowiedziała wydanie nowej konsoli. Nie byłoby w tym nic dziwnego ani ciekawego (nowsze konsole tego przedsiębiorstwa nie cieszą się w Polsce jakąś super popularnością) gdyby nie fakt, że jest to nowoczesna mini wersja kultowego już NESA, znanego nam bardziej jako Pegasus, czyli konsolą z Mario i Contrą na kartridżu 168 in 1 na czele.

Konsola będzie lepiej przystosowana do nowszego sprzętu. Do ekranu podłączymy ją za pomocą kabla HDMI co nieco poprawi na pewno wszelkie problemy z sygnałem (kto grał na pegazie wie, że czasami trzeba się było trochę nakombinować, żeby wszystko działało jak powinno). Oczywiście mamy tu wsparcie innych kontolerów od Wii i odwrotnie – dołączonym padem będzie można pograć na znanych już konsolach. Konsola będzie zamknięta, co oznacza, że zagramy jedynie w określoną listę tytułów, co jest bardzo dużym minusem przy nieokreślonej liście ROM-ów w Internecie. Niemniej każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie:

Balloon Fight
BUBBLE BOBBLE
Castlevania
Castlevania II: Simon’s Quest
Donkey Kong
Donkey Kong Jr.
DOUBLE DRAGON II: THE REVENGE
Dr. Mario
Excitebike
FINAL FANTASY
Galaga
GHOSTS’N GOBLINS
GRADIUS
Ice Climber
Kid Icarus
Kirby’s Adventure
Mario Bros.
MEGA MAN 2
Metroid
NINJA GAIDEN
PAC-MAN
Punch-Out!! Featuring Mr. Dream
StarTropics
SUPER C
Super Mario Bros
Super Mario Bros. 2
Super Mario Bros. 3
TECMO BOWL
The Legend of Zelda
Zelda II: The Adventure of Link

Premiera zaplanowana jest na 11 listopada. Konsola będzie dostępna także w Polsce w cenie około 300 złotych. Trochę sporo, ale jestem prawie pewien, że będzie miała niemałe wzięcie wśród zapaleńców tego tematu. Sam przemyślę zakup mimo sprawnej IQ-502 na stanie.

Artykuł oparty na podobnym na Gamezilli.


EURO 2016 – także dla Ciebie

Po EURO 2016 emocje już opadły i chociaż dziś mówi się o Francji znów głównie w smutnym kontekście to warto wrócić do tej pięknej imprezy, która pozwoliła Francuzom i ogólnie Europejczykom zapomnieć o tym co złego działo się u nich w ostatnim czasie. Wreszcie ME były także wielką imprezą sportową i niecodziennym spektaklem, który za sprawą naszych piłkarzy trwał nieco dłużej niż zwykle dla niedzielnego, polskiego kibica, nie interesującego się na co dzień futbolem, a i Ci bardziej wprawieni nie powinni czuć się zawiedzeni.

Przed mistrzostwami apetyty były duże. Nie ma co się z resztą dziwić. Udane eliminacje za sprawą naszej kadry z niezwykle skutecznym Lewandowskim na czele dały nadzieję na coś więcej niż legendarne już od kilku lat minimum na wielkich piłkarskich imprezach – wyjście z grypy. Z resztą przy obecnym systemie rozgrywek, gdzie przechodziło także parę zespołów z 3 miejsc, zadanie to było stosunkowo prostsze. Nie mniej trzeba to było pokazać na boisku. Zaczęło się bardzo dobrze. Mecz z Irlandią Północną zagraliśmy koncertowo, w końcu narzucając własny styl, a nie czekając na potknięcie rywala. Sam trener drużyny przeciwnej był wyraźnie zaskoczony naszą dyspozycją co z resztą odbiło się na jego podopiecznych. Później ciężki bój z Niemcami, w którym walczyliśmy jak równy z równym (tu można się spierać, czy to Polska wskoczyła na taki poziom, czy to Niemcy zagrały tak.. średnio) zakończony w sumie sprawiedliwym podziałem punktów. No i przyszedł 3 mecz, który od dobrych kilkunastu (kilkudziesięciu?) lat nie był meczem tylko o pietruszkę. Udało się zwyciężyć i zapewnić sobie wyjście z dobrego miejsca. Następnie męczarnia ze Szwajcarią zakończona szczęśliwym konkursem jedenastek oraz mecz o możliwość wejścia do fazy medalowej – z Portugalią. Wielu twierdzi, że w meczu z późniejszymi mistrzami Europy byliśmy lepsi. Tego nie potwierdził niestety wynik. Polska odpadła w ćwierćfinale Mistrzostw Europy.

Jeszcze parę miesięcy temu powyższe byłoby nie do pomyślenia. Podobnie jak niedosyt po meczu z Niemcami czy Portugalią. Jest to dobry znak dla tej ekipy. Dobry znak dla nas, bo w końcu naszą główną pieśnią przestało być słynne nic się nie stało większości polskich kibiców.  Prognozy na dalszą ścieżkę reprezentacji malują się raczej w pozytywnych barwach. Pokazało się kilku młodych piłkarzy, względnie nikt nie zawiódł i może tylko tych setek Milika szkoda Wszystko to sprawia, że mistrzostwa trwały dla nas nieco dłużej niż zwykle. No i w sumie dobrze. W końcu taki turniej nie zdarza się codziennie, a czasem nawet nie co 2-4 lata.

Mistrzostwa wygrała Portugalia. Co prawda nie przeszła przez ME jak burza, lecz była wystarczająco skuteczna w najważniejszych momentach, a to już bez wątpienia domena mistrzów. Osobiście cieszę się z takiego przebiegu spraw z kilku względów. Było to swojego rodzaju oddanie im należnego za ME z 2004 roku, które niewątpliwie powinni wygrać. Jak to ktoś ładnie mniej więcej skwitował: Portugalia bez wątpienia miała lepsze generacje swoich jedenastek, ale żadna z nich nie wygrała tak ważnego pucharu. Drugim plusem jest postać Cristiano Ronaldo – niewątpliwie jednego z najlepszych piłkarzy przynajmniej XXI wieku. W swoim dorobku nie miał żadnego, tak dużego trofeum z reprezentacją, a bez wątpienia na takie coś zasługiwał, podobnie z resztą jak wielu innych portugalskich piłkarzy, dla których było to coś na wzór zwieńczenia kariery. Jego postać okazała się niezwykle cenna w samym finale i co ważniejsze, nie ze względów typowo sportowych umiejętności. Jeszcze w pierwszej połowie organizm odmówił mu posłuszeństwa. Tak długi sezon klubowy, zwieńczony jeszcze przecież wygraniem LM miał na to ogromny wpływ. Swoją drogą jego kontuzja na tych mistrzostwach to jeden ze smutniejszych obrazków światowego futbolu. Na szczęście z happy endem. Pod koniec przejął praktycznie rolę trenera i to on mógł podnieść ten puchar, którego całe zachodnie wybrzeże półwyspu Iberyjskiego tak bardzo wyczekiwało.

Wszystko to oczywiście spoko, ale dla nas – co najważniejsze – nie odpadliśmy wreszcie z byle kim i to po meczu, za który z perspektywy czasu nie musimy się wstydzić. Szkoda może tylko Dudka – on na pewno by te wszystkie karne obronił.


Skąd ta powaga?

Fascynacja światem DC trwa, jednak wraz z jego głębszym poznaniem, opinie i zdanie na jego temat ewoluują. Zmienia się podobnie jak Joker na przestrzeni wielu dekad, aż doszliśmy do Jared’a Leto w najnowszym Suicide Squad. Wszelkie zmiany wynikają głównie z interpretacji postaci przez twórców oraz w jakich czasach dana postać występuje. Dziś, skupimy się głównie na jego filmowych wersjach – z oczywistego względu opierających się na komiksach od DC. Pod uwagę biorę tu zarówno animacje jak i filmy aktorskie.

 

Zasadniczo, jeśli miałbym wybierać swoje typy, najlepszymi wersjami Jokera są dla mnie odpowiednio Heath Ledger z filmu „Mroczny rycerz” oraz John DiMaggio z animacji „Batman w cieniu Czerwonego Kaptura”. Spojrzenie na te dwie postaci w obu przypadkach jest dosyć podobne – prawdopodobnie stąd takie, a nie inne zdanie. Zacznę od Ledgera, a może jeszcze inaczej – od filmów aktorskich. Niech o poziomie jego roli jako Jokera świadczy średnia ocen użytkowników serwisu filmweb – 9.8(!)/10. Jest to, jeśli się nie mylę, najwyższa nota aktorska za rolę w konkretnym filmie w tamtym serwisie (równie wysoką notkę mają Anthony Hopkins w „Milczeniu owiec” oraz Tom Hanks w „Forest Gump”, lecz na podstawie znacznie mniejszej ilości głosów). Ledger zagrał Jokera inaczej niż jego poprzednicy, a przecież poprzeczka Jack’a Nicholsona jako poprzedniego odtwórcę tej roli, była zawieszona bardzo wysoko. Jego Mr.J., cała otoczka psychologiczna postaci, którą żeby poznać trzeba po prostu zobaczyć i za każdym razem odkrywa się ją na nowo, zasługuje na najwyższe noty w jakimkolwiek rankingu. Taka namiastka – żeby nie było.

Zasadniczo ciężko przy postaci Jokera używać innych epitetów jak nieobliczalny, szalony i pochodne. bo taka z założenia ma być ta postać. Tu jednak mamy do czynienia ze swojego rodzaju realizmem postaci. Po krótce powiem tylko, że przykładowo – pierwszy filmowy Joker, Cesar Romero, był postacią w czasach, kiedy to bohaterowie z komiksów byli dosyć… ugrzecznieni, stąd fajerwerków być nie mogło. Z resztą był to rok ’67. Nicholson był już znacznie lepszy, bo i czasy były inne. Jego rola z ’89 była bardziej nawiązaniem do jakby klasy wyższej, elitarnego, gangsterskiego świata. W każdym razie te klimaty. Trochę w tę stronę idzie teraz Jared Leto, jednak jest to już nieco inny typ, a i czasu filmowego dostał tyle, że ciężko go jednoznacznie zaszufladkować. Swoją drogą, czasem swoista niemożność „zaszufladkowania” wychodzi tylko na dobre.

W animacjach mam wrażenie, że jest trochę większe pole do popisu, bo i miedzy animacją, a komiksem jest trochę mniejsza bariera techniczna wynikająca z przełożenia jednego na drugie. Innymi słowy, można bardziej zbliżyć się do pierwowzoru i manipulować otoczką wokoło cech głównych. Wspomniałem wcześniej, że dla mnie najlepszym Jokerem z animacji był John DiMaggio z animacji „Batman w cieniu Czerwonego Kaptura”. Za tym idą dwie sprawy. Sam Joker w tym filmie jest bardzo dobrze pomyślany, a urok głosu Amerykanina, który z niejednego dubbingowego pieca chleb jadł, dodaje mu jedynie animuszu. Próbka.

Fakt faktem, nikt nie zepsuł dubbingu na tyle, by się do kogoś mocniej przyczepić. Wielu zrobiło to naprawdę dobrze. Mieliśmy przyjemność słuchać także np.: Troya Bakera czy Marka Hamilla (najsłynniejszy głosowy). Niektórym oberwało się trochę za pomysł. Kevin Michael Richardson kompletnie nie trafił do mnie ze swoją postacią, natomiast Michael Emerson w chyba najbardziej kontrowersyjnej części był bardzo dobry, lecz film był po prostu przesadzony.

Joker, póki co, nadal jest postacią z nieograniczoną podstawą do interpretacji, z której jeszcze wiele można wyciągnąć. Każdy twórca kolejnego dzieła tworzy go na nowo, z nowym pomysłem i prawdopodobnie jeszcze nie raz i nie dwa ujrzymy i odkryjemy nowe oblicze tego największego superzłoczyńcy wszech czasów (według magazynu Wizard).