Autor: Piterus

Valiant Hearts: The Great War – recenzja

Mam wrażenie, że współczesne strzelanki (głównie pierwszoosobowe) sprzedają bardzo mylny obraz wojny. Oczywiście powoli się to zmienia (chociażby najnowszy Battlefield 1), ale spora część z nich dalej pokazuje walkę jako zabawę dla dużych chłopców, gdzie jeździ się wielkimi czołgami i strzela co moment headshoty. Tymczasem tak nie jest. Wojna to przede wszystkim piekło zgotowane przez ludzi innym ludziom na ziemi. Taką właśnie wojnę pokazuje Valiant Hearts: The Great War.

Wydawać by się mogło, że zwykła przygotówka nie może nieść za sobą zbyt wielkiej dawki emocjonalnej, niezwykle potrzebnej by w miarę dosadnie i w odpowiedni sposób dotknąć tematyki wojny – w tym przypadku I Wojny Światowej. Konfliktu, który miał być wojną ostateczną, wojną, która zakończy wszystkie wojny. Nic bardziej mylnego. Ubisoft Montpellier pokazało, że siła tkwi w prostocie, zarówno pod względem stylistyki jak i samego przekazu.

Valiant Hearts to prosta gra, w moim przypadku na dwa dobre dni grania, składająca się z prostych zagadek logicznych i typowych zabiegów zręcznościowych. Stosunkowo sporo tu tzw. Quick Time Eventów, elementów w stylu „zdobądź element A, żeby uzyskać B, a dam ci C” ale mi osobiście to tak nie przeszkadzało. Z resztą, największy nacisk poszedł tu na warstwę poznania realiów historycznych jak i samej historii bohaterów. Pokrótce, gra opowiada historie kilku postaci, które dzieją się równolegle względem siebie, a nawet przeplatają. Mamy tu pewną rodzinę we Francji, gdzie to młody Niemiec ożenił się z Francuską, mają syna, mieszkają z teściem, no i co – wybucha wojna. Chłopak trafia do armii niemieckiej, podstarzały teść do francuskiej, tym samym stają po dwóch przeciwnych stronach konfliktu. Mamy też Amerykanina, który ze swoich osobistych powodów także postanowił wziąć udział w konflikcie oraz młodą sanitariuszkę, która będzie miała naprawdę sporo do roboty. No i pies. Sporo rzeczy będziemy robić z jego pomocą. Wszystko to odnajdujemy w stylistyce ciężkiego konfliktu, często nie tego z głównego frontu zdarzeń, a z obozu jenieckiego, okopów czy podziemi. Narracja cały czas wyjaśnia nam poszczególne zdarzenia, przypisuje je kontekstowi historycznemu, ale jest to na tyle nienachalne, że fajnie się to czyta. Są również rzeczy do znalezienia, które dodatkowo niosą za sobą pewną wiedzę historyczną. Całość przedstawiona jest w rysunkowej grafice, która swoją surowością jedynie podkreśla tragizm sytuacji. Wyobraźcie sobie ogrom ofiar rozrysowanych w ten sposób. No i muzyka. W większości są to utwory zagrane na pianinie, ogólnie wszystko z ramienia muzyki klasycznej. Pogoń w rytm tego utworu i zsynchronizowane z tym bombardowanie drogi to jedna z lepszych scen w grze. Oprócz oczywiście tych bardzo emocjonalnych, bo takich jest tu co niemiara, a sam koniec może wycisnąć niejedną łzę nawet z najbardziej zatwardziałego gracza, przy czym niesie też za sobą bardzo ważny morał. Gra dobitnie pokazuje, że na wojnie granica między tymi dobrymi, a tymi złymi bardzo się zaciera. Tym bardziej uwydatniona jest przez to bezsensowność konfliktu. Pokazuje, że wojna, to coś, czego nikt nigdy nie chciałby przeżyć.
Polecam zagrać każdemu, a jeśli nie zagrać to obejrzeć chociaż jakiś let’s play Roja np. (pod względem emocjonalnym dobrze się u niego to ogląda), bo to gra, która przynajmniej w moim mniemaniu, jest jedną z tych gier, które przynajmniej raz w życiu powinno się w taki czy inny sposób poznać. Warto.


Lektury nie są złe

Człowiek inaczej patrzy na lektury szkolne jak jest już po maturze. Wiadomo, podczas edukacji czy omawiania danego utworu trudno odnaleźć radość z czytania, jeśli głównym, odgórnym zamierzeniem jest zapamiętanie czy bohater był ubrany w długi czy krótki płaszcz. Dodatkowo dochodzi presja czasu, bo czytamy głównie na ostatnią chwilę i zostajemy ze szczątkowym streszczeniem, bo coś jednak wiedzieć wypada. Tymczasem kilka kanonowych pozycji to naprawdę udane utwory, po które chętnie sięgnąłbym bez żadnego odgórnego nacisku. Przykładowo, jaa miałem to szczęście, że np. takiego Hobbita nie omawiałem, a sięgnąłem po niego z własnej woli co zaowocowało fascynacją pięknym światem Tolkiena do dziś – czy byłoby tak gdybym ją omawiał w szkole? Tej pewności nie mam. Dziś chciałbym się skupić głównie na jednej – książce, która w jakiś tam sposób prawie idealnie trafiła idealnie w moje gustum. Dżuma Alberta Camus.

Na podstawowym poziomie, Dżuma to historia ogarniętego epidemią tytułowej dżumy miasta Oran w Algerii oraz perypetii jego mieszkańców w tym okresie. I zasadniczo na tylko tym poziomie książka się broni. Zwroty akcji, budowanie emocji, swoisty niepokój cały czas towarzyszący czytelnikowi – jest naprawdę dobrze. Ale główną zaletą tego dzieła nie jest tylko dobrze napisana historia. To jedna z najbardziej uniwersalnych książek jakie w życiu czytałem! Z resztą, sama określa się jako książka-parabola.

Jest rzeczą równie rozsądną ukazać jakiś rodzaj uwięzienia przez inny, jak ukazać coś, co istnieje rzeczywiście, przez coś innego, co nie istnieje.

Daniel Defoe

Pod pojęciem dżumy można podpisać tak naprawdę wiele innych rzeczy. To już nie tylko sama choroba, to nie tylko od razu przychodząca nam na myśl II Wojna Światowa (kominy w tle, otoczka jak z Getta podczas powstania). To wszelkie zniewolenie, wszelkie zło jakie możemy sobie wyobrazić i walka z nim z poziomu postaci postawionej często na z góry straconej pozycji, bo ten pierwiastek jest w każdym z nas, nikt nie jest, metaforycznie, tylko biały czy tylko czarny ani nikt często nie ma monopolu na prawdę. Ale w tej pozycji tak naprawdę nie ma nic pesymistycznego. Trochę banał, ale liczy się ciągłe dążenie do perfekcji, której nigdy się nie osiągnie i no cóż, tak ma być!

Z poglądów autora bije przeświadczenie, że jedynym wyznacznikiem moralności jest zwykła uczciwość. Ona to każe przede wszystkim bronić człowieka, a co za tym idzie – nie zgadzać się na zło (cytat z wiki) pod czym w pełni się podpisuję. Tak naprawdę tu nie chodzi by dzielić ludzi (jak w książce na chorych i zdrowych) ze względu na ich religię czy nację, a na to, czy są najzwyczajniej dobrymi czy złymi ludźmi. Swoją drogą jak mało w dzisiejszym świecie jest właśnie takiego podziału. Cały czas tworzymy sobie sztuczne my i wy na każdej płaszczyźnie od ulubionego koloru po fundamenty światopoglądowe. Ba, chorych nazywamy zdrowymi, a zdrowych chorymi. Wymyślamy sobie wyimaginowanych wrogów, bo tak naprawdę nie dajemy rady samym sobie. Czyż nie jest tak? Bardziej chcemy przekonać samych siebie, że mamy rację, niż że ktoś się myli. Usprawiedliwiamy się, bo po prostu tak i już. Łatwiej. Tymczasem linia podziału przebiega zupełnie w innym miejscu niż sądzimy. Pomyślmy czasem po której stronie jesteśmy – walczymy z chorobą? A może już dawno daliśmy się zarazić? Diagnozę poznamy dopiero po fakcie.


Muzyka 8bit jest git.

Nie lubię pytania „jakiej muzyki słuchasz?”. Nie wiem, może to źle zabrzmi, ale myślę, że mam na tyle uniwersalne zainteresowania w tym temacie, że nie ograniczam się raczej do jednego gatunku – mam jakieś tam swoje listy „top” i pewnie jakiś nurt w nich dominuje, ale nie zagłębiam się nad tym raczej, a jeśli już postaram się odpowiedzieć, to mam wrażenie, że zadający mi to pytanie nawet nie zrozumie o co mi do końca chodzi. Ogólnie podobna sprawa ma się z grami, książami czy filmami. Nie słucha/gra/czyta się przecież gatunków, a konkretne dzieła i różne świetne rzeczy można odnaleźć w różnych odłamach danego tworu. Z resztą chyba nie ma takiej osoby, która aż tak by zawęziła swój odbiór, że powiedzmy ogląda tylko horrory i nic więcej – no prawie niemożliwe. Wracając, tak w baaardzo dużym uproszczeniu, głównie gustuję w szeroko rozumianej muzyce lat ’80-’90 oraz w tzw. chip music (w sumie to też muzyka z tego okresu) i to na ten temat chciałbym napisać kilka słów.

Chiptune, bo w sumie z takim określeniem spotkać można się nawet częściej, to gatunek muzyki elektronicznej bazujący na dźwiękach z chipów komputerowych. Głównie kojarzony jest ze ścieżkami dźwiękowymi starych gier i konsol, czyli powiedzmy z muzyką z naszego rodzimego Pegasusa. Może zauważyliście lub nie, ale zwracam bardzo dużą uwagę na muzykę w grach, a tamte konsole w połączeniu z wiadomą nostalgią potrafiły robić prawdziwe cuda w tym klimacie.

Jeśli szczególnie miałbym polecić jakiś projekt to zdecydowanie jest to Milos and Chip Jockey działający od 2009 roku, zajmujący się właśnie takimi brzmieniami. Moim zdaniem jest jedna z najlepszych grup tego typu, przy okazji są to nasi rodacy! Chłopaki zrobili niedawno m.in. świetny motyw przewodni dla Dark Archona i serwisu gramburger.pl, czy też współpracowali wcześniej z contrabanda.eu w kwestii muzyki, więc nie byle kto i co. Fajna muzyka, fajne serwisy – Polecam!


O języku naszym. Tak trochę.

Jakiś czas temu robiłem porządek z moimi rozprawkami ze szkoły i m.in. trafiłem na temat o języku. Pomyślałem, że to całkiem dobry pretekst by napisać coś na stronę na ten temat. Było to już w sumie kilka miesięcy temu i szkic, zarys tematu jak zalegał tak zalega.. i pewnie byłoby tak nadal gdyby nie pewien filmik, który idealnie trafił w moje zdanie. Ale od początku.

Wszyscy wiemy, że język angielski zadomowił się na dobre w naszych wypowiedziach, a zwroty pokroju „Ok, no problem” czy „sorry” w większości już zbytnio ludzi nie dziwią, nie rażą. Stał się na tyle powszechny. że niektórzy stawiają go na równi z ojczystym, a momentami nawet i wyżej. W kręgach ludzi ubiegających się o pracę panuje ogólnie taka anegdota pół żartem, pół serio: pracodawca na rozmowie kwalifikacyjnej pyta interesanta jakie zna języki obce. Kiedy otrzymuje odpowiedź, że angielski odpowiada: „ale ja pytałem o obce.”

Albo inna kwestia. Ktoś gdzieś, w kręgu for fanów kina czy nie wiem, gier, wśród swoich wypowiedzi rzuci obcobrzmiące dla niektórych słowo „trailer”, no i co, i już zaraz na bank znajdzie się przynajmniej jeden poruszony, ktoś zaraz powie: No ale ja przepraszam bardzo, dlaczego na siłę używamy angielskich słów, skoro w naszym pięknym, polskim języku mamy taki piękny, POLSKI wyraz „zwiastun”? Przecież to jest istna obraza!

..Serio?

Pierwsze primo – jeśli ktoś użyje w swoim sforsowaniu „obcego słowa”, w tym przypadku niech jest ten „trailer”, to zwykle nie jest to spowodowane chęcią jakiegoś zabłyśnięcia czy nie wiem, jakimś szpanem, wielką komercjalizacją, spaczeniem umysłu blabla czy czymkolwiek. Ktoś tak napisał/powiedział… bo po prostu tak, bez większej ideologii. Takie słowo komuś akurat przyszło na myśl i pasowało mu do kontekstu wypowiedzi. Strasznie słabe jest takie przyczepianie się do kogoś o użycie danego słowa. Coraz częściej skupiamy się na formie, gdzie traci na tym treść, ale to już na marginesie i nie, nie namawiam tu do niechlujstwa językowego, bo nie. Najzwyczajniej nie bądźmy tak ortodoksyjni w niektórych kwestiach. Język jest czymś żywym i nieustannie się zmienia. Jeszcze niespełna 100 lat temu mówiono zupełnie inaczej, ba, nasi rodzicie mówili inaczej niż my i może kogoś zadziwię, ale JEST TO NORMALNE.

na świecie istnieje wiele języków i mimo różnych ewolucji zachowały one swoją „charakterystyczność” i nikt nie mówi o ich wyginięciu, mimo, że też uległy niesamowitej zmianie, tylko po prostu nas to tak nie boli.

Nasza naczelna internetowa encyklopedia mówi nam o wielu zapożyczeniach w naszym języku, które na pierwszy rzut oka wydawałyby się typowo polskimi słowami:

atłas (tur.), atrament (łac.), biennale (wł.), baca (węg.), bestseller (ang.), bryndza (rum.), brydż (ang), butik (fr.), czerep (białor.), czyhać (czes.), dumping (ang.), embargo (hiszp.), hultaj (ukr.), juhas (węg.), kalafior (wł.), kołchoz (ros.), kolumna (łac.), kombi (niem.), komputer (ang.), loggia (wł.), serial (ang.), torba (tur.), watra (rum.), wagon (ang.), werbunek (niem.), wiedźma (ukr.), zsyłka (ros.), żakard (fr.), żulik (ros.) itd.

Wgl uwaga, w niektórych językach istnieją także słowa pochodzenia polskiego. (klik!, klik!).

Oczywiście nie możemy przegiąć także w drugą stronę. Wiadomo złoty środek i tak dalej, nie chodźmy na running, a na spacer czy zamiast breakfastu zjedzmy, normalne, nasze śniadanie. Najzwyczajniej starajmy się nie popadać ze skrajności w skrajność, bo (w sumie jest to trochę myśl przewodnia) każda skrajność jest zła, obojętnie czego by nie dotyczyła, a o nasz język ojczysty nie macie co się aż tak bać. Nikt mu zginąć nie da, bo i jest to najzwyczajniej niemożliwe.

Aaaa i ten filmik obejrzyjcie koniecznie. Polecam.


Festiwal dawnych komputerów i gier

Parę dni temu, dość niedaleko mnie, miało miejsce całkiem ciekawe wydarzenie. Odbywał się tzw. Festiwal dawnych komputerów i gier organizowany przez lokalne muzeum, na którym szcześliwym trafem dane było mi być.

Udając się na te przedsięwzięcie, nie miałem wysokich oczewiań. Myślałem, że wbije na chwilę i zaraz wyjdę – tymczasem spędziłem tam myślę dobre ponad godzinę. Myślałem też, że wystawa będzie praktycznie pusta, lecz trafiłem akurat, że jakaś szkoła też tam sobie zwiedzała, więc było mi stosunkowo łatwo w jakimś stopniu wtopić się w tłum.

Wchodzę, mijam recepcję czy coś w tym stylu, dzień dobry, dzień dobry i udaję się od razu na miejsce. Tam wita mnie około 20 stanowisk, każde z inną konsolą i załączonym tytułem gotowym do zagrania. Runda wokół całości, żeby przyjrzeć się mniej więcej z czym mam doczynienia, no i co, może warto gdzieś przysiąść co nie? Pierwsze kroki były oczwyste – gdzie jest NES?

Przy stanowisku siedzieli już jacyś chłopcy, nie mam wyczucia ile lat, w każdym razie sporo młodsi. Stoję, przyglądam się jak im idzie. Na ekranie kultowe Super Mario Bros. Jakoś tam grają, przy wpadce przy końcówce drugiego poziomu odpuścili, odeszli to mówię przysiądę, pokażę co umiem, a warto wspomnieć, że Mario trochę liznąłem. Tu niby nie wypada się tak znów chwalić, ale w każdym razie zrobiłem chyba jakieś wrażenie, bo zaraz podbił kręcący się wokół typ od mediów i zaczął nagrywać obraz ekranu co robię, o twarzach wcześniejszych, młodszych użytkowników jak wyglądały nie wspomnę Z jakimś typem z radia gadałem nawet sobie. W ogóle gość, ten co to wszystko organizował, miał i inne oryginalne kartdridże do NESA, ale nie byly odpalane. Pytałem o Contrę, ale nie miał. Trudno, szkoda.

Następny na tablicę poszedł Prince of persia wyglądający jak to, cieżko stwierdzić na czym, coś jak stary Mac. Wersja z wyglądu niby jak ta Pegasusowa to mówię będzie bez problemu. Aha, jasne. Ok, poszło. Gra jak gra, chociaż sama przyjemność już nieco toporna. Strasznie wolno to wszystko chodziło, ale w sumie nie o to tu chodziło, a o obcowanie z samym sprzętem, poznanie jak to działa.

Chwila przerwy. Zerkam w prawo, jakiś stary PC, na oko przełom wieku, gość gra w pierwsze GTA, jeszcze dalej jakieś wyścigi. Ja idę dalej. Siadam do Atari 65XE.

Nie wiem nawet w co grałem jak mam być szczery. Wyglądało to jak taki tunel, w którym płyniemy(?) z niezwykle dużą prędkością i omijamy przeszkody za pomocą takiej specialnej gałki. Swoją drogą Atari 2600 też było, robiło lepsze wrażenie, ale nie zasiadałem jakoś do tego. Podobnie jak do jakiejś konsoli/kontroler dedykowanego specialnie do jakiejś konkretnej gry. Wyglądał jak kompas piracki i sama rozgrywka też tam się przy tym opierała. Nie wiem co to. Przysiadłem też trochę np. do Segi i Sonica, ale ja tam jakimś wielkim fanem niebieskiego jeża nie jestem. Była też m.in. Amiga 500, Nintendo 64 z Mario Kart, PONG, Commodore 64 czy też coś pierwowzór dzisiejszych kontrolerów wykorzystujących ruch oraz inne ciekawe, podobne sprzęty.

W sumie całe przedsięwziecie to naprawdę fajna sprawa. Dobra okazja dla przypomnienia sobie gier przez starszych jak i poznania niektórych konsol przez młodszych. To również calkiem ciekawa część historii. Osobiście polecam zarówno wszelkie takie wystawy, jak i bardziej w temacie, by mieć swoją ulubioną retrokonsolę na własność, by móc zagrać w tytuł z dzieciństwa nie tylko od „święta” podczas spotkań jak te, ale w dowolnym momencie, kiedy przyjdzie na to ochota.