Lata 90. XX wieku były fascynującym okresem dla branży gier wideo – w tamtym czasie niemal co kilka miesięcy wychodziła gra, która na swój sposób była innowacyjna. W 1996 wyszła jedna z takich gier – mianowicie obiekt naszej dzisiejszej recenzji, czyli pierwszy Tomb Raider, w którym wcielamy się w znaną przede wszystkim ze swoich wielkich atrybutów panią archeolog Larę Croft, która była inspirowana kultowym filmami o Indianie Jonesie. Sam wcześniej nie miałem większej styczności z tą serią – widziałem urywki filmu bazowanego na grze, gdzie w bohaterkę wcieliła się Angelina Jolie, ale był to zwyczajny crap. Na początku tamtego roku, gdy zdechł mi mój wcześniej komputer postanowiłem zgrać sobie na USBi odpalić na PS2 grę z podtytułem Legend. Ku mojemu zaskoczeniu gra sprawiła wrażenie bardzo grywalnej i choć nie przeszedłem jej wtedy głównie przez niewczytujące się tekstury (szybkość USB 1.1) to postanowiłem rozpocząć swego rodzaju krucjatę i przejść wszystkie tytuły z wymienioną wyżej. Zacząłem, więc od najstarszej części, którą zakupiłem na Allegro za marne 2,50 PLN. Tak, oto przechodzimy do recenzji.
Fabuła w grze, aż prosi się o dobrą penetrację grobowców. Jako znana archeolog podczas pobytu w hotelu w Kalkucie dostajemy zlecenie od Larsona Conwaya, który pracuje dla Natla Technologies. Celem naszym będzie grobowiec Qualopeca położony w Peru i odnalezienie tajemniczego artefaktu zwanego Scion. W miarę naszych postępów odkrywamy, że nasi dotychczasowi zleceniodawcy nie mają dobrych zamiarów – po zdobyciu w/w przedmiotu atakuje nas Larson i mówi, że części tego starożytnego znaleziska jest więcej i są one porozrzucane po całym świecie. Zadaniem Lary w tym momencie staje się znalezienie pozostałych części, zanim zrobi to Natla.
Gra na swoje czasy robiła wielki szum swoją niezwykłą grafiką, którą do tej pory mógł pochwalić się tylko Crash Bandicoot, lecz on trzymał się bardziej kreskówkowego tonu podczas gdy stylistyka Lary miała przypominać grobowce i inne tego typu miejsca wzorowane na tych z trylogii o Indianie Jonesie. Dzisiaj niestety gra nie przeszła dobrego testu czasu i wygląda dziś po prostu brzydko, ale to głównie przez słabiutką wersję Steamową tytułu – na PSOne wszystko wygląda ładniej. Do ukończenia mamy 15 poziomów podzielonych na 4 lokacje – Peru, Grecja, Egipt oraz Atlantyda. I trzeba przyznać klimat tych miejsc został zachowany, gdy podczas przechadzki na przykład po Peru spotykamy zaśnieżone jaskinie w mroźnych Andach pełnych odwołań do tamtejszej kultury Inków, czy chociaż mrożące krew w żyłach poziomy w Atlantydzie, gdzie ścianami są bulgaczące pokłady krwi. Od razu buduje to poważny klimat rozgrywki, a plansze zbudowane są z wielkim przywiązaniem i są całkiem duże, co czasem może powodować, że się możemy zgubić. Ja sam czasami korzystałem z Let’s Playów innych graczy na YouTube.
Do dyspozycji dostajemy 4 bronie – podstawowe Pistolety z nieskończoną amunicją (najnowszy wynalazek), Shotgun, Magnumy będące lepszą wersją Pistoletów oraz najpotężniejsze Uzi. Wszystkie bronie uzyskujemy z czasem zwykle odnajdując je na mapie rozrzucone przez jakiegoś innego podróżnika, który wygląda na to, że ze swojej wyprawy nie wrócił. Dziwne wg. mnie jest to, że w grobowcu, czy świątyni zamkniętej na cztery spusty od tysięcy lat można odnaleźć amunicję porozrzucaną po kątach. Do znalezienia są także apteczki, które odnawiają nasze zdrowie i zwykle bywają one w tych samych miejscach co paczki z amunicją. Jeśli zboczymy trochę z głównej ścieżki poziomu możemy natknąć się na sekrety w postaci kolejnych ammo-packów i apteczek plus ładnie prezentuje się to na końcu poziomu.
Jeśli jest coś słabego w tej grze to jest to głównie wersja Steamowa tej gry odpalana przez emulator DOSBox. Gra jest wykastrowana z większości dźwięków przez co nie zachwyca audio składające się z głównego motywu oraz z nielicznych krótkich utworów budujących napięcie. Problemem jest to, że chodzimy w ciszy, lecz sprawę może załatwić wersja PSOne, która posiada cały soundtrack i jest prawdopodobnie najlepszą wersją tej gry ze wszystkich platform.
Ja osobiście bardzo polubiłem Larę za jej wyjątkowy styl pięknych akrobacji przy wspianiu się na kolejne szczeble, różnych fikołków, które przypomniały mi grę Total Overdose, a każdy ukończony poziom dawał niezwykłą satysfakcję. Problemem Lary akurat jest platformówkowa część – nie zawsze udawało mi się przeskoczyć na kolejny szczebel, gdyż nie da się dokładnie określić, czy musimy biec sprintem, czy musimy odbić się tuż z końca platformy by udało nam się wskoczyć dalej, a żeby Lara nie strzeliła kopytami. Kuleje także jej wersja Steam, która jest bardzo słabym portem i nie ma w nim wszystkich funkcji z oryginału. Nadrabia za to swoją ceną, gdzie na Allegro można kupić klucz do platformy Valve za niecałe 3 złote. Jednak jeśli chcemy czegoś więcej to polecam zaopatrzyć się w wersję PSOne. A dla tych którym grafika sprzed 20 lat wypala dziury w oczach polecam ogranie wydanego 10 lat po premierze oryginału dobrego remake’u pierwszej części. Polecam.